wtorek, 30 lipca 2013

Współczesna księżniczka Anna? "Moje rzymskie wakacje"

Za oknem słońce i upały, mieliśmy możliwość poczuć się jak w krajach południowych. Akurat, przypadkiem, moje czytelnicze podróże zawiodły mnie do upalnego Rzymu. Czytanie o sierpniu w Wiecznym Mieście w taką pogodę zdecydowanie pozwoliło mi się przenieść o te ponad półtora tysiąca kilometrów.

Cat jest osobą niesłychanie poukładaną i to nie do końca w dobrym tego słowa znaczeniu. Kiedy miała kilkanaście lat została porzucona przez matkę, a wychowaniem jej i siostry zajął się ich ojciec. Od tego czasu Cat wzięła na siebie odpowiedzialność za rodzinę. Porzuciła marzenia o artystycznych studiach i wyjeździe z domu, zdobyła za to "solidny" zawód księgowej i zatrudniła się w dużej firmie. Jest w stanie zrezygnować ze wszystkich swoich pragnień, żeby tylko pomóc najbliższym zrealizować ich marzenia. Zbliża się do 35 urodzin i nigdy nie zaryzykowała. Na ślubie młodszej siostry babcia bardzo boleśnie uświadamia ją, że jest samotna, nie ma własnego życia, po prostu wegetuje.

I między innymi właśnie ten ślub staje się dla niej impulsem do wprowadzenia zmian w swoim życiu. Początkowo są one drobne. Za namową rodziny i przyjaciółki z pracy Cat postanawia wziąć urlop i udać się do Rzymu, miejsca urodzenia jej matki. Problemy finansowe sprawiają, że zamieszkuje u swojej dawnej miłości; mężczyzny niewidzianego przez kilkanaście lat. Już pierwszej nocy okazuje się, że nie był to najlepszy pomysł. Nagle zostaje bez dachu nad głową i kogokolwiek znajomego. Pod opiekuńcze skrzydła bierze ją dwoje ludzi Karina i Marco, który początkowo uznaje ją za kolejną Amerykankę odgrywającą sceny z "Rzymskich wakacji" z Audrey Hepburn. Ta dwójka sprawi, że Cat zacznie mierzyć się powoli ze swoim życiem. I zrobi to zdecydowanie nietuzinkowymi metodami.

W Moich rzymskich wakacjach oglądamy Rzym nie tylko przez pryzmat filmu z lat 50., ale także przez soczewkę aparatu. Cat jest zafascynowana fotografią, robi zdjęcia najpiękniejszych chwil i miejsc, dzięki czemu niejako zamraża dla nas swoje wspomnienia. Pod powłoką silnej, zbawiającej świat kobiety kryje ona romantyczną duszę, którą udało się autorce pokazać. 

Zresztą tak samo udało się jej oddać urok Wiecznego Miasta. Miałam wrażenie, że spaceruję jego wąskimi uliczkami, przyglądam się tłumowi, który je wypełnia, podziwiam, zarówno nocą jak i w dzień, jego zabytki. Aż zamarzył mi się wyjazd.

Kristin Harmel stworzyła bardzo ciepłą, wakacyjną książkę, od której nie mogłam się oderwać. Pochłaniałam kolejne strony i zazdrościłam bohaterce zarówno romantycznej przygody jak i przyjaciół, których napotkała.

  Moje rzymskie wakacje to nie jedyna książka napisana przez Kristin Harmel. Jest ona autorką kilku poczytnych powieści z gatunku literatury kobiecej. Z wykształcenia jest dziennikarką. Zanim zaczęła pisać książki współpracowała z wieloma gazetami, pojawiała się również jako "ekspert od podróży" w jednym z popularnych amerykańskich porannych programów telewizyjnych.

Po lekturze Moich rzymskich wakacji mam wrażenie, że powinnam obejrzeć film, który stanowił inspirację dla autorki. Mam nadzieję, że zachwyci mnie on w tym samym stopniu co książka.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

poniedziałek, 29 lipca 2013

Królewskie igraszki. "W łóżku z królem"

Pozostając w temacie miłości na monarszym dworze sięgnęłam po książkę, która opowiadać miała nie o małżonkach lecz o kochankach władców.

W łóżku z królem. 500 lat cudzołóstwa, władzy rywalizacji i zemsty. Historia metres królewskich zapowiadało się fantastycznie, Niestety, tak jak to często bywa z książkami, które robią wielkie nadzieję, przyniosła ona ze sobą ogromne rozczarowanie. A nawet kilka.

Pierwsze związane jest z zakresem tematycznym poruszanym przez autorkę. Z zapowiedzi na okładce wynika, że poznamy sylwetki wielu królewskich kochanek. W końcu przez 500 lat, przez dwory Europy przewinęło się ich na pewno mnóstwo. Szybko jednak odkryłam, że Eleanor Herman nie ma zamiaru pisać o całym tym okresie i  różnych krajach. W swojej opowieści skupia się głównie na władcach francuskich: Franciszku I, Henryku II, Ludwiku XIV i Ludwiku XV, angielskim Karolu II, bawarskim Ludwiku I czy wreszcie saskim Auguście Mocnym. Brakowało mi kochanic włoskich, hiszpańskich czy angielskich, a także zajrzenia w dalsze epoki. Myślę też, że gdyby każdemu z panujących poświęciła osobny rozdział to książka robiłaby na mnie dużo pozytywniejsze wrażenie.

Eleanor Herman zdecydowała się jednak na tematyczny podział treści. Mamy więc rozdział o królewskich bękartach, wpływie metres na rządy czy ich losie po śmierci króla. I tu pojawia się moje drugie rozczarowanie. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak zabałaganionej książki. Autorka skacze z kraju do kraju, od władcy do władcy niby pisząc o jednym, konkretnym aspekcie, ale powtarzając to co znajduje się we wcześniejszych rozdziałach, powielając te same myśli. Dodatkowo fakt, dość nagłego, przeskakiwania między osobami sprawiał, że bywały momenty iż w połowie akapitu orientowałam się, że czytam o już kolejnym bohaterze. Chaos, który panuje w W łóżku z królem nie pozwala również na stworzenie sobie całościowego obrazu władcy i jego kochanek.

Oczywiście lektura ta ma nie tylko minusy. Jej zdecydowanym plusem jest ciekawy język, a także ubarwienie tekstu licznymi anegdotami, wspomnieniami czy listami. Dzięki temu nie dostajemy tylko suchej podręcznikowej wiedzy o opisywanych postaciach, ale dowiadujemy się jak żyły, jakie miały charaktery i co myśleli o nich współcześni. 

Trudno mi jednak było traktować przedstawiane treści jako wiarygodne, gdyż na jednej z pierwszych stron autorka popełniła dość znaczny błąd rzeczowy. Dotyczył on Anny Kliwijskiej, która, według Eleanory Herman, po rozwodzie powróciła do swojego kraju. Ciężko mi było uwierzyć, że jest to jedyny taki "kwiatek", obawiam się, że reszty po prostu nie wychwyciłam. I może zabrzmię tutaj dość radykalnie, ale na miejscu twórców, pozostawiłabym jednak pisanie książek historycznych (oczywiście nie mówię o powieściach) historykom. A takim niestety Eleanor Herman nie jest.

W łóżku z królem jest na tyle przyjemną w odbiorze lekturą, że spokojnie można po nią sięgnąć. Nie traktowałabym jej jednak jako bardzo wiarygodnego źródła wiedzy.

Książkę zgłaszam do wyzwań: Z literą w tle, Nie tylko literatura piękna

sobota, 20 lipca 2013

Pani detektyw z przypadku. "Śledztwo na wysokich obcasach"

Lubię czasem sięgnąć po "babski" kryminał. Taki z nieogarniętą bohaterką, którą do podjęcia śledztwa zmuszają okoliczności. Nie liczę przy tym na skomplikowaną fabułę czy arcytrudną zagadkę kryminalną, ale raczej na dobą rozrywkę. Śledztwo na wysokich obcasach było doskonałą odpowiedzią na te moje potrzeby.

Początkowo największym problemem Maddie jest spóźniający się okres i strach przed zrobieniem testu ciążowego. Kiedy w końcu postanawia poważnie porozmawiać o tym ze swoim chłopakiem ten znika. Niepokój dziewczyny wzrasta kiedy uświadamia sobie, że ostatni raz widziała Richarda w towarzystwie podejrzanie wyglądającego przystojniaka. Szukając jego miejsca pobytu Maddie robi pierwsze co przychodzi jej do głowy czyli przeszukuje jego mieszkanie. Kiedy w tym samym celu pojawia się tam tajemniczy nieznajomy zaczyna się ona obawiać o życie Richarda. W ten sposób, przez przypadek, wplątuje się w śledztwo w sprawie defraudacji i morderstwa. 

Maddie jest jedną z bardziej zakręconych bohaterek o jakich czytałam. Jej roztrzepanie doprowadza do szału policjanta prowadzącego śledztwo (tak, nieznajomy "bandyta" okazuje się być stróżem prawa). Momentami miałam wrażenie, że najchętniej by on zamordował bohaterkę, żeby przestała mu bruździć. A przynajmniej zamknął w pokoju bez okien, drzwi i telefonu. W końcu trudno mu się dziwić skoro Maddie go śledzi, przypadkowo wprasza się na rodzinną imprezę czy przedstawia jako jego narzeczona żeby uniknąć mandatu. Zresztą nie tylko jego dziewczyna wyprowadza z równowagi. Denerwuje także własną matkę zapominając o umówionych spotkaniach i rzeczach związanych z przygotowaniami do jej ślubu.

Jak łatwo się domyślić, Maddie prowadzi śledztwo bardzo kobiecymi metodami. Plotkuje z pracownicami Richarda, wkrada się w łaski kochanek jego wspólnika. Nie stroni też od przebieranek i udawania co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji i w czym pomaga jej najlepsza przyjaciółka. 

Oczywiście w książce takiej jak Śledztwo na wysokich obcasach nie mogło zabraknąć miłości. W końcu nie po to los stawia na drodze bohaterki dwóch, zdecydowanie różnych mężczyzn, żeby pozostała ona nieczuła na ich wdzięki. Jedyne co nie pozwala jej na rozpoczęcie nowego romansu to nieodpakowany test ciążowy spoczywający na kuchennym stole.

Nie da się ukryć, że Śledztwo na wysokich obcasach nie jest poważnym kryminałem. Co nie znaczy, że zbrodnia została tu potraktowana jedynie jako dodatek. Zagadka kryminalna jest interesująca, ale nie ukrywajmy, że do najlepszych jej brakuje. Za to wszelkie konfrontacje na linii Maddie "zły glina". Mnie zachwycały. Czuło się wręcz szalejące między nimi przeróżne emocje, a drobne sprzeczki między nimi bywały przezabawne.

Śledztwem na wysokich obcasach Gemma Halliday rozpoczęła całą serię książek o  przygodach Maddie. U nas wyszły trzy pierwsze części cyklu, z siedmiu, które autorka napisała. Na podstawie tych książek kręcony był serial telewizyjny, ale nie udało mi się znaleźć informacji o jego emisji. Oprócz serii o Maddie Gemma Halliday stworzyła jeszcze cykl o Jamie Bond oraz o zagadkach Hollywood. Niestety żaden nie doczekał się tłumaczenia.

Jeżeli macie ochotę na dużą dawkę humoru okraszoną kryminalną intrygą to zdecydowanie polecam Śledztwo na wysokich obcasach. I nie należy się zrażać mało urodziwą okładką- środek jest zdecydowanie lepszy.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

czwartek, 18 lipca 2013

Kochliwy król. "Żony i kochanki Henryka VIII"

Czytając książki Philippy Gregory zawsze mam ochotę poznać dokładniej biografie opisywanych przez nią postaci. Ostatnio miałam okazję przyjrzeć się kobietom epoki wojny dwóch róż, teraz tym z dworu i alkowy Henryka VIII.

Niewiele informacji można znaleźć o autorce książki Żony i kochanki Henryka VIII, Kelly Hart. Z pochodzenia jest ona Szkotką, z wykształcenia historykiem. Pracuje jako nauczycielka, zaś czytana przeze mnie książka jest jej literackim debiutem.

To co od razu rzuca się w oczy to niewielkie rozmiary publikacji. Trudno było mi uwierzyć w to, że na niecałych 300 stronach da się opowiedzieć dokładnie bogatą historię miłości i miłostek Henryka VIII. I rzeczywiście  książka wydaje się traktować całą problematykę dość powierzchownie. Miałam wrażenie, że autorka prześlizguje się po prostu po kolejnych sylwetkach, przy żadnej nie przystając na dłużej.

Przez kartki Żon i kochanek Henryka VIII przewija się wiele kobiecych postaci. Kelly Hart pisze zarówno o sześciu żonach Henryka jak i o jego kochankach czy domniemanych kochankach. Jednym poświęca sporo uwagi, inne tylko wspomina. Nie da się ukryć, że najbardziej skupiła się na dwóch pierwszych królewskich małżeństwach, przy czym na pierwszy plan zainteresowań autorki wydają się wysuwać siostry Boleyn. Podczas gdy przy innych kobietach Henryka jedynie lakonicznie wspomina ich przeszłość, tak tutaj szeroko pisze o miłosnych podbojach Marii na francuskim dworze czy pobycie Anny w Burgundii. Z jednej strony pozwala to na rozwianie mitów, które narosły wokół sławnych sióstr, z drugiej trochę szkoda, że reszta królowych została potraktowana po macoszemu.

To czego mi brakowało w tej książce to ilustracje. Jedyne portrety Henryka i jego żon to niewielkie, niepodpisane miniaturki na okładce. Jak dla mnie to zdecydowanie za mało. Szczególnie, że autorka pisze nie raz o ogromnej urodzie kolejnej kochanki bądź dokładnie opisuje ich portrety. Chciałabym w takich wypadkach nie tylko poczytać o obrazie, ale też móc na niego spojrzeć. Brakowało mi także drzewa genealogicznego króla i jego najbliższej rodziny. Za to zdecydowanym plusem książki jest fakt, że autorka dość chętnie oddaje głos mieszkańcom królewskiego dworu i, dzięki cytowanym źródłom, pozwala nam odkryć co myśleli o kolejnych miłościach Henryka współcześni mu Anglicy.

Żony i kochanki Henryka VIII to doskonała książka dla tych, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej na temat życia tego najsławniejszego z Tudorów, a jednocześnie nie pragną zagłębiać się w poważne historyczne opracowania. Napisana jest przystępnym językiem, nie zagłębia się w niuanse polityczne czy gospodarcze, nie niesie ze sobą zbytecznych informacji. Może stanowić ona kompendium wiedzy pomagające zrozumieć książki Gregory.

Ja niestety nie czuję się lekturą usatysfakcjonowana. Brakowało jak dla mnie rozmachu i oddania atmosfery angielskiego dworu. Ale czeka na mnie jeszcze jedna książka o żonach Henryka VIII i czuję, że uzupełni ona te luki.

Książkę zgłaszam do wyzwań: Z literą w tle, Nie tylko literatura piękna

sobota, 13 lipca 2013

Zaczarowana czekolada, "Rubinowe czółenka"

Książki Joanne Harris zawsze budzą we mnie jakiś niepokój. Szczególnie kiedy, tak jak w tym wypadku, nad znanymi i lubianymi bohaterkami zawisa niebezpieczeństwo.

Od wydarzeń opisanych w Czekoladzie upłynęły cztery lata. Vianne dalej ucieka przed Człowiekiem w Czerni, ciągle obawiając się czyją twarz będzie miał tym razem. Przyjście na świat jej drugiej córeczki, Rosette, bardzo nietypowej osóbki, skłoniło ją do zatrzymania się na dłużej. Obecnie Vianne wraz z córkami mieszka na Montmarcie i stara się być zwyczajną kobietą. Już nie przygotowuje pralinek, wszystkie czekoladki, które sprzedaje są wyprodukowane gdzie indziej, nie szepcze też małych życzeń i nie posługuje się magicznymi sztuczkami. Jest szara i bezbarwna, co bardzo denerwuje Anouk. Dziewczynka nie odnajduje się w nowej rzeczywistości, ogromnej szkole do której została posłana. Nie może też liczyć na wsparcie matki dlatego coraz bardziej się od niej oddala.

Tak wygląda sytuacja w chwili kiedy trafiamy do nowego lokalu Vianne. Później jest jedynie gorzej. W życiu bohaterek pojawia się właścicielka tytułowych Rubinowych czółenek, Zozie, kobieta nie wahająca się przed wykorzystaniem magii do niskich celów. Dostrzega ona ogromny potencjał  tkwiący w Anouk i stara zbliżyć zarówno do niej jak i do jej matki. I zdecydowanie nie kieruje nią dobre serce. Sprawę dodatkowo komplikuje "opóźnienie" Rosette i przybycie do Paryża Roux, którego Vianne darzy zdecydowanie większymi uczuciami niż swojego narzeczonego.

Tym razem autorka oddała głos aż trzem osobom: Vianne, Anouk i Zozie. Każda z nich opowiada nam swoją historię. Widzimy jak Zozie udaje się oplątać Anouk misterną siecią pochlebstw, zrozumienia i magii, jak Vianne staje się coraz bardziej zagubiona i zgadza się na małżeństwo, które ma podtrzymać iluzję zwyczajnej rodziny, jak Anouk po raz pierwszy przestaje ufać matce.

Całą książka przesiąknięta jest atmosferą nieufności, wzajemnych pretensji, żalu i czekającego na ostateczny błąd Vianne zła, które chce zawładnąć tym co dla niej najważniejsze. I po raz kolejny czytelnik do końca nie wie jak to się skończy. Szczególnie, że Zozie jest czarująca, sprawia, że wszyscy do niej lgną i są nią zafascynowani. Jej prawdziwą twarz dojrzy tylko jedna osoba. 

Po raz kolejny Joanne Harris napisała książkę, od której nie mogłam się oderwać. Jak zwykle, stworzony przez nią świat wydawał mi się jednocześnie realny i magiczny. Miałam wrażenie, że jestem jedną z "ofiar" uroku rzuconego przez Zozie. I nie mogę się już doczekać kolejnego spotkania.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

piątek, 12 lipca 2013

Pod jednym dachem. "Szczęśliwy dom złamanych serc"

Są książki, które nie mają wartkiej akcji, nie zaskakują co chwilę nowymi wydarzeniami, a jednocześnie czytanie ich to sama przyjemność. Do takich należy Szczęśliwy dom złamanych serc

Po śmierci męża Ellen zamknęła się w bezpiecznym kokonie jakim stanowi dla niej dom. Nie wyszła z niego od czasu pogrzebu Nicka. Żeby uciec od smutnych myśli czyta książki. Jej marazmu nie są w stanie przerwać najbliżsi: jedenastoletni syn Charlie i siostra Hanna. Otaczają oni Ellen opieką, a jednocześnie muszą sobie sami radzić z przeżywaniem żałoby. 

Kiedy prawie rok po pogrzebie Nicka na Ellen spada informacja, że nie otrzyma wypłaty z ubezpieczenia i za kilka tygodni skończą się jej pieniądze na życie to właśnie Hanna jest osobą, która wpada na rozwiązanie problemu: Ellen powinna wynająć kilka pokoi w swoim domu. 

Jako pierwsza sprowadza się do  niej Sabine, pełna energii Niemka, która zostawiła w Berlinie niewiernego męża i postanowiła zacząć od nowa w Londynie. Kolejnym lokatorem jest Matt, przystojny 25-latek, piszący do jednego z męskich magazynów felietony o swoich łóżkowych podbojach. Początkowo pokój u Ellen ma być dla niego jedynie przystankiem w drodze do modniejszej dzielnicy. Najdziwniejsza jest jednak trzecia osoba. Jest to Allegra, ekscentryczna pisarka ognistych romansów, kobieta po 70, która nie tylko wprowadza się do domu Ellen, ale też zatrudnia ją jako swoją asystentkę. 


Wydawać by się mogło, że ludzi tych nic nie łączy, że jedynie będą się mijać w kuchni czy korytarzu. Nic jednak bardziej mylnego. Pomiędzy lokatorami, a Ellen i jej rodziną pojawia się uczucie prawdziwej przyjaźni. Każde z nich zamieszkało u niej z jakimś bagażem doświadczeń, każde odgrywa w jej życiu inną rolę i każde nauczy ją czegoś ważnego.

Szczęśliwy dom złamanych serc to książka, która jest dokładnie taka jak się spodziewałam. Ciepła historia mądrej przyjaźni, wychodzenia z żałoby i powtórnego budzenia się do życia. Co prawda postaci są lekko wyidealizowane i nierealne, ale zauważa się to dopiero po skończonej lekturze. 

Powieść Szczęśliwy dom złamanych serc jest kolejną w dorobku pisarskim Rowan Coleman (przy tym jedyną wydaną w Polsce). Autorka od zawsze marzyła o zostaniu pisarką i żeby zrealizować to marzenie przezwyciężyła dysleksję, z którą zmagała się od lat. W obecnej chwili ma ona na koncie osiem powieści dla dorosłych (z czego jedna stała się bestsellerem) oraz osiem książek dla dzieci.

Perypetie Ellen i jej lokatorów niesamowicie wciągają. Autorce udało się sprawić, że kibicowałam każdemu z bohaterów i życzyłam wszystkim, żeby odnaleźli szczęście. Polecam!

wtorek, 9 lipca 2013

Słodko- gorzkie. "Czekolada"

Po raz kolejny dałam się zaczarować książce Joanne Harris. Tym razem autorka uwiodła mnie i skusiła zapachem Czekolady.

Vianne Rocher szuka miejsca, w którym mogłaby osiąść na stałe. Od lat jej życie to podróż pomiędzy różnymi zakątkami świata, początkowo odbywana wraz z matką, później z córką. Jednak sześcioletnia Anouk źle znosi wieczną tułaczkę i marzy o własnym domu i prawdziwych, a nie wymyślonych, przyjaciołach. Żeby spełnić te jej marzenia Vianne postanawia osiedlić się w Lansquenet, małej, prowincjonalnej mieścinie. Wydzierżawia tam starą piekarnię, w której otwiera sklep z czekoladą. Nie spodziewa się, że napotka aż tak wielką nieprzychylność mieszkańców.

Już od pierwszej chwili wrogiem Vianne staje się miejscowy proboszcz. Jest on oburzony faktem, że kobieta nie wierzy. Jej kolorowe ubrania odcinające się od szarego wyglądu innych mieszkańców drażnią go, a otworzenie sklepu z czekoladą w pierwszych dniach wielkiego postu duchowny traktuje jak zamach na wiarę i świadectwo obecności diabła. 

Od początku lektury czytelnikowi towarzyszy poczucie zagrożenia. Chwile, w których autorka oddaje głos ojcu Reynaud jedynie zwiększają to uczucie. Widzimy go stojącego u szpitalnego łóżka i opowiadającego leżącemu tam mężczyźnie o tym co dzieje się w miasteczku. Z jego ust płynie nieustający potok nienawiści do wszystkiego, co nie daje się podporządkować jego regułom. 

Duszpasterz wydaje wojnę nie tylko Vianne, ale również cyganom, którzy przycumowali swoje łodzie przy opuszczonym osiedlu czy starszej kobiecie, która chce cieszyć się życiem dopóki ma na to siłę. Ma żal do miasteczka, za to, że uległo ono pokusie i nie odtrąciło przybyszów. W związku z tym postanawia pozbyć się cyganów i zniszczyć festiwal czekolady planowany na niedzielę wielkanocną. Niestety Reynoud nie jest sam z tymi planami. Są tacy mieszkańcy, którzy będą jego ślepym i brutalnym narzędziem.

Czekolada to książka przepełniona magią. Nie ma tu dosłowności, rzucania czarów czy strzelających z rąk płomieni Talent Vianne polega na tym, że wie ona czego pragną ludzie odwiedzający jej sklepik. Zdolności, które jej matka wykorzystywała do mieszania naparów ona przekształciła w talent kulinarny. I tylko czasem sięga po starą talię karota i ucieka się do magicznych sztuczek.

Czytając Czekoladę miałam wrażenie jakby Joanne Harris otulała mnie kocem utkanych z dobrych emocji, po to by za chwilę przestraszyć czy zaskoczyć jakimś nieszczęściem. A we wprowadzaniu do narracji nowych wątków i zwrotów akcji autorka jest mistrzynią, Nie daje nam ona przy tym obietnicy dobrego zakończenia. Wręcz przeciwnie, czytelnik obawia się tego co czeka na niego na kolejnych stronach. Przyznam, że pamiętając, czytane kilka miesięcy temu, Śpij kochanie, śpij teraz w Czekoladę zagłębiałam się z lękiem. Szczególnie, że już od początku nad bohaterami wisi coś groźba czegoś strasznego, a znaczna część z nich udało mi się polubić. Podziwiałam ich chęć życia, próbę wyrwania się z marazmu czy przywiązanie do najlepszego przyjaciela.
Joanne Harris zabiera nas do maleńkiej mieściny, pokazuje wszystkie jej cienie i blaski, sprawia, że na czterdzieści dni postu stajemy się jej częścią. Opowiada nam o niej z punktu widzenia Vianne- przybysza szukającego szczęścia i spokoju. Czytając Czekoladę miałam wrażenie, że siedzę przy kontuarze w lokalu Vianne, popijam gorący napój i przyglądam się kolejnym wchodzącym osobom. Zdecydowanie polecam!



Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dom w stanie wojny. "Jak nie zabiłam męża czyli babski punkt widzenia".

Mam wrażenie, że zrobiłam się ostatnio marudnym czytelnikiem. Nie wymagającym, co widać po tytułach książek, które czytam, ale właśnie marudnym. Dawno nie rozpływałam się w zachwytach nad jakąś powieścią, w każdej znajduję jakieś "ale". Tym razem niestety nie będzie inaczej.

Mary i Joel są małżeństwem z dwoma małymi synami. Od czasu kiedy chłopcy przyszli na świat zaczęło zmieniać się postrzeganie życia przez Mary. Przede wszystkim czuje się strasznie zmęczona. Korzystając z dobrodziejstw feminizmu wróciła do pracy na część etatu (obowiązków nie ubyło, zmniejszyła się jedynie liczba chwil na oddech). Dodatkowo wyrabia drugi etat w domu: Joel jest okropnym bałaganiarzem (z gatunku tych, których skarpetki da się znaleźć wszędzie tylko nie w koszu na pranie i którzy nigdy nie widzą zabałaganionej kuchni/pełnej zmywarki/kubków z pleśnią itd.), nie wywiązuje się ze zobowiązań, nie ogarnia rodzinnego życia i nie wykazuje chęci współpracy. Mary ma dość zaistniałej sytuacji i postanawia coś z nią zrobić Na początek ma to być lista przewinień Joela. Za każdą złą rzecz będzie odejmować mu punkt, za dobrą dodawać i jeżeli po 6 miesiącach przekroczy on -100 punktów to Mary ma zamiar podjąć radykalne kroki. Jakie, tego jeszcze nie wie. 

Po Jak nie zabiłam męża czyli babski punkt widzenia spodziewałam się przede wszystkim  dobrej, ironicznej komedii. Takiej z ciętymi uwagami i drobnostkami, które dla bohaterów będą wkurzające, zaś dla czytelnika zabawne. Jest trochę poważniej. 


Mary jest rozdarta. Z jednej strony bardzo kocha męża, z drugiej ma już dość takiego życia. Jej najlepsza przyjaciółka, Becky, prawnik rozwodowy, nie rozumie jak można zastanawiać się nad odejściem przez mokry ręcznik rzucony na łóżko. Tak jak trudno jej dostrzec prawdziwe problemy Mary, tak nie zauważa, że również jej związek przechodzi kryzys, a jej dziewczyna szuka pocieszenia u innych.

Mam wrażenie, że autorka zaserwowała nam taki standard bohaterów babskich powieści: sfrustrowana gospodyni domowa, odnosząca sukcesy zawodowe lesbijka, idealna pani domu, która wyszła za posiadacza fortuny i której rezydencje znajdują się na okładkach poczytnych pism, a która nie rusza się z domu bez sztabu służby i starsza feministka zagubiona we współczesnym świecie. Chwilami robi się zbyt przewidywalnie. Choć przyznam, że zaskoczona również kilka razy zostałam.

Brakuje mi w tej książce lekkości, która zazwyczaj towarzyszy komediom romantycznym. W Jak nie zabiłam męża mamy raczej do czynienia z ciągłymi pretensjami i wzajemnymi oskarżeniami. 

Christina Hopkinson mieszka w północnym Londynie wraz z mężem (twierdzi, że nie był on pierwowzorem Joela) i trójką dzieci. Zawodowo zajmuje się pisaniem do gazet.  Kilka miesięcy temu ukazała się jej druga książka.

Jak nie zabiłam męża to chyba książka dla miłośników gatunku. W miarę ciekawa, ale czytałam lepsze.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle.

piątek, 5 lipca 2013

Największy moczymorda poszukiwany. "Na zdrowie"

Macie czasem tak, że po przeczytaniu pierwszego tomu jakiejś serii nie możecie się doczekać na lekturę kolejnego, a kiedy już to nastąpi to nie do końca wiecie jak się do niego odnieść? Coś takiego stało się moim udziałem przy okazji czytania Na zdrowie.

Po raz kolejny zawitaliśmy do Nogradu. Od wydarzeń opisanych w pierwszym tomie minęło ledwie kilka dni. Moi ulubieni, pierdołowaci przestępcy siedzą w lochu. Kasztelan Gramisz marzy o tym by jak najszybciej ich stracić. Jego syn, Alford szykuje się na spotkanie z przyszłym teściem. Ma zamiar pozyskać jego przychylność dzięki magicznemu dekotowi. Do pomocy magicznych wywarów uciekają się również żona i teściowa jednego z więźniów, które postanawiają odbić ich z lochów. Dodatkowo nie daje o sobie zapomnieć bogobój, który w dalszym ciągu zamartwia się upadkiem obyczajów i pustą świątynią.

Wszystko to dzieje się na tle przygotowań do Festiwalu Wydmikufla. To święto pijaństwa przyciągnęło licznych podróżnych. Przybył także, posługujący się kwiecistym językiem, komisarz, który ma pilnować uczciwości zawodów. W odwiedziny do Nogradu wybiera się również król Bragholt wraz ze swoją, wybitnie nieurodziwą, córką.

Łatwo się domyślić, że losy wszystkich tych bohaterów splotą się ze sobą, dodatkowo każdemu pójdzie coś nie po jego myśli co doprowadzi do jeszcze większego zamieszania niż wybuchło poprzednio. 

Z jednej strony książka rzeczywiście ma zabawne momenty i tego się jej odmówić nie da. Bywa śmiesznie, zaskakująco, a przede wszystkim chaotycznie. Jednak, niestety, "w tym szaleństwie jest metoda" i już po kilku stronach czytelnik orientuje się, że źle pójdzie wszystko co pójść źle może. I nawet bez zbytniego wysiłku da się przewidzieć w jaki sposób dojdzie do nieszczęścia. Choć momentami rzeczywiście Marcinowi Hyblowi udało się mnie zadziwić.

Na dodatek humor, którym bawi nas autor zbyt przypomina mi "rzucanie ciastem" tak umiłowane przez twórców amerykańskich komedii. Oczywiście nie w każdym momencie, ale kilkustronicowy, barwny opis defekacji jakoś przysłonił mi inne gatunki dowcipu i trochę zniechęcił do lektury.

I tak jak poprzednią część, Awanturę na moście, gorąco Wam polecałam i w dalszym ciągu polecam (a już niedługo będzie nawet możliwość otrzymania jednego egzemplarza), tak co do Na zdrowie mam bardzo mieszane uczucia. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica





Książkę zgłaszam do wyzwań: Polacy nie gęsi, Z literą w tle

Stos na początek wakacji

Dość dawno nie pokazywałam Wam czekających na mnie książek. Tym razem stos niewielki, gdyż w dalszym ciągu czekają na mnie lektury z kilku poprzednich. Niestety jestem książkowym chomikiem.


  

Pierwsze trzy pozycje to prezent od Instytutu Wydawniczego Erica
1. Marcin Hybel, Na zdrowie
2. Łukasz Malinowski, Skald. Karmiciel kruków
3. Andrzej Sawicki, Honor legionu
Kolejne dwie książki to własne zakupy  
4. Julia Stagg, Francuska oberża
5. Madelaine Lowe, Przestań całować żaby. Czas rozejrzeć się za Księciem z Bajki
Ostatnie cztery to już biblioteczne łupy
6. Hazel Osmond, Kto się boi pana Wolfe'a
7. Rowan Coleman, Szczęśliwy dom złamanych serc
8. Cathleen Schine, Między nami nowojorczykami
9. Nicky Pellegrino, Wakacje w Italii 

I jak zwykle spytam: znacie coś? Czytaliście? Polecacie/odradzacie?

środa, 3 lipca 2013

Niekończący się sezon ślubny. "Dziewczyny w bieli"

Niektórzy oglądają namiętnie komedie romantyczne, ja czytam książki podobne w klimacie. Tym razem padło na Dziewczyny w bieli.

Główne bohaterki to koleżanki ze szkoły: Isabella, Mary i Lauren. Obecnie mieszkają w Nowym Jorku gdzie robią, mniejszą lub większą, karierę i szukają miłości. Jednocześnie bywają stale na ślubach bliższych i dalszych koleżanek cierpiąc coraz bardziej z powodu swego (staro)panieństwa i marząc, żeby, trwający od kilku lat, sezon ślubny się już skończył. Do tej pory przychodzi im wziąć udział w milionie wieczorów panieńskich, ślubnych przyjęć, wesel. Kilkadziesiąt razy założą na siebie urocze suknie druhen. Będą pocieszać przyszłe panny młode, podawać chusteczki i spisywać otrzymane prezenty.

Oczywiście nie darują sobie intensywnych imprez, przypadkowych romansów, długoterminowych związków czy szukania własnej drogi zawodowej. A wszystko to mogąc zawsze liczyć na wsparcie najbliższych przyjaciółek.

Jennifer Close stworzyła bardzo sympatyczną powieść o dziewczęcej przyjaźni w mieście, w którym wiecznie trwa impreza. Momentami miałam wręcz wrażenie, że bohaterki nigdy nie trzeźwieją. Ale może tak dużej ilości ślubnego zamieszania rzeczywiście na trzeźwo nie da się przeżyć.

Dziewczyny w bieli to bardzo sympatyczne czytadło z bardzo mało zaskakującą fabułą. Ale, kiedy sięgam po komedię romantyczną (czy to w formie literackiej czy filmowej) nie spodziwełam się głębokich przemyśleń czy zaskakujących zwrotów akcji. Ma być zabawnie i przyjemnie i tak było. Bohaterki mają szalone pomysly, spotykają na swej drodze mężczyzn, któych łagodnie można by określić mianem "orginalnych". To co się nie zmienia to wsparcie jakiego sobie udzielają. 

Pomimo tego że główne postaci obecne są przez całą powieść, to każdy z rozdziałów został poświęcony innej pannie i jej związkowi. Czasem są to koleżanki bohaterek, czasem one same. W pewnym sensie są to zamknięte opowieści, historie romansów, które zakończyły się ślubem bądź rozejściem.

Jak do tej pory ukazały się dwie książki autorstwa Jennifer Close, a na ten rok planowana jest premiera kolejnej. Dziewczyny w bieli były pierwszą napisaną przez nią książką. Jej całe życie związane było z literaturą. Przez lata pracowała w waszyngtońskich magazynach, a obecnie uczy kreatywnego pisania na tamtejszym uniwersytecie.

Jest to kolejna książka, którą mogę polecić miłośnikom komedii romantycznych.