poniedziałek, 17 lutego 2014

Wyspa-marzenie? "Biała kobieta na zielonym rowerze"

Wyobraźcie sobie miejsce słoneczne, gdzie żar leje się z nieba i próżno szukać ochłody w cieniu. Dołóżcie do tego odmienną, trudną do zgłębienia kulturę. Brzmi zachęcająco? Możliwe, że tak chyba że mamy na myśli Trynidad drugiej połowy lat 50. XX wieku.

To miała być w miarę prosta historia (a przynajmniej taki wniosek wysnułam czytając opis na okładce). Młode, angielskie małżeństwo, George i Sabine, przybywa w 1956 r., na trzyletni kontrakt, na Trynidad. Są ostatnimi białymi kolonistami jacy tam dotarli. Ich przyjazd zbiegł się z początkiem ogromnych przemian jakie miały miejsce w tym kraju.Tę nową dla nich, absolutnie różną od Anglii ziemię, poznajemy dzięki Sabine. Nie do końca mamy jednak w rękach historię "oswajania" Trynidadu przez kobietę. Akcja książki zaczyna się współcześnie, w 2006 r., po to, by po pokazaniu nam wielu drastycznych scen zabrać nas do roku 1956 (i lat kolejnych) i ukazać co doprowadziło do późniejszych wydarzeń.

źródło
Biała kobieta na zielonym rowerze to historia nieszczęśliwej kobiety. I nieszczęśliwego kraju. Sabine nienawidzi wyspy od pierwszego wejrzenia. W przeciwieństwie do Georga nie ma tu pracy. Poznaje co prawda innych kolonistów, ale nie rozumie ich mentalności "białego człowieka". Marzy o powrocie do Anglii. Nie jest w stanie zrozumieć kraju, w którym sensację budzi jej pojawienie się na rowerze, gdzie staje się obiektem napaści tylko dlatego, że ma inny kolor skóry. W przeciwieństwie do niej George na Trynidadzie poczuł się kimś, zobaczył przed sobą perspektywy, których nie miałby w Anglii. Tu stać go było na to, żeby zostać posiadaczem ziemskim. Nie ma zamiaru wyjeżdżać, a odmienne zdanie żony uznaje za histerię. 

Poznajemy to małżeństwo w momencie kiedy mija 50 lat odkąd zamieszkali na Trynidadzie. Stali się sobie praktycznie obcy, przepełnieni niechęcią i pogardą. Wszystko to zmienia się kiedy George odkrywa listy, jakie jego żona pisałam przez lata do Erica Williamsa, pierwszego premiera Trynidadu. I w tym momencie poznajemy drugiego, głównego bohatera książki.

Tych z Was, którzy pomyśleli że chodzi mi o Williamsa spieszę wyprowadzić z błędu. "Postacią", która dominuje w powieści jest sam Trynidad. Dla Sabine jest on kobietą (wzgórza za jej domem przypominają leżącą, kształtną niewiastę), która ukradła jej męża. Dla Georga przyjacielem, dzięki któremu może realizować swoje rządzę. Dla kolonistów- chwilową przystanią. Natomiast dla rdzennych mieszkańców przez chwilę ma on twarz Erica Williamsa, który obiecuje im wolność i równość. 

Dawno nie czytałam tak pełnej emocji książki. I to niestety nie tych pozytywnych. W Białej kobiecie na zielonym rowerze próżno szukać osób szczęśliwych. Każdy walczy ze swoimi demonami, często przy tym pogrążając się w beznadziei. Przez to z jednej strony trudno było mi się oderwać od książki, a z drugiej przerywałam dość często lekturę, gdyż udzielała mi się ta atmosfera smutku i zwątpienia.

Biała kobieta na zielonym rowerze zdecydowanie nie jest książką łatwą. Opowiada o zdradzie, rasowej nienawiści, przemocy, powstawaniu nowego społeczeństwa i kraju. Myślę, że warto po nią sięgnąć.

2 komentarze:

  1. Myślę, że jest to książka wprost stworzona dla mnie. Uwielbiam czytać publikacje, które w jakikolwiek sposób związane są z kolonializmem. ,,Biała kobieta na zielonym rowerze" intryguje tytułem, okładką, fabułą... wszystkim! Zapamiętam sobie ten tytuł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Intryguje zdecydowanie. Dla mnie za to była przybijająca. Skala wzajemnej nienawiści i krzywd mnie w takich momentach dobija.

      Usuń