czwartek, 31 października 2013

Prawie halloweenowa recenzja. "Kuchnia duchów"

Wyobraźcie sobie, że gotowaniem potraficie przywołać ducha. Trochę przerażające prawda? Ale właśnie taki talent odkryła w sobie Ginny.

Pogrzeb rodziców jest dla Ginny ogromnym przeżyciem. Nie tylko dlatego, że nie pogodziła się z ich nagłym odejściem, ale również z powodu ludzi, którzy odwiedzili jej dom. Ginny nie radzi sobie w kontaktach towarzyskich. Jest nieśmiała, skryta i nieporadna. Mama określała to mianem "osobowości" i otaczała ją opieką. Kiedy jednak jej zabrakło Ginny musi sama stawić czoła światu. Nie daje sobie z tym rady więc ucieka do czegoś co zna i co ją uspokaja: gotowania. Zapach potrawy przywołuje ducha babci, który ma dla niej niejasne ostrzeżenie. Tylko przed czym ostrzegała ją starsza pani?

Ginny udało się jedynie zrozumieć, że ostrzeżenie wypowiedziane przez babcię ma jakiś związek z jej siostrą. Nie wie tylko przed czym powstrzymać Amandę: przed sprzedaniem domu, zarządzaniem swoim życiem czy skrzywdzeniem jednej z córek. Kiedy jednak z ust Amandy padają słowa: "choroba", "zespół Aspergera", "niezdolność do samodzielnego funkcjonowania" Ginny postanawia udowodnić siostrze, że się myli i wziąć życie w swoje ręce.

źródło
Trudno jest nazwać Kuchnię duchów mianem lekkiego czytadła. Autorka porusza w niej wiele, bolesnych kwestii. Chyba najbardziej rzucającą się w oczy jest sprawa choroby Ginny. I nie chodzi mi tu o sam fakt, że jest ona chora, ale o podejście otoczenia do tej kwestii. Ginny jest dorosłą kobietą, której nikt nigdy nie próbował pomóc. Rodzina uważała, że unikanie przez nią ludzi, niepatrzenie im w oczy, chowanie się do szafy w sytuacjach stresowych to po prostu elementy jej charakteru. Dziewczyna nie została nigdy zdiagnozowana, nie nauczono jej też radzić sobie. A problemem jest dla niej nawet wyjście do pobliskiego sklepu. Nigdy nie robiła tego samodzielnie. Klosz stworzony przez rodziców zniknął po ich śmierci i Ginny mierzy się z nową rzeczywistością. Dodatkowo symptomy tej samej choroby dostrzega u swojej siostrzenicy. Niestety jej siostra powtarza znany z domu schemat: żyje w zaprzeczeniu czym uniemożliwia córce osiągnięcie "normalności".

źródło
Drugą poruszaną przez Jael McHenry bolączką jest kwestia radzenia sobie ze stratą. Oprócz różnego podejścia Ginny i Amandy, widzimy jeszcze Davida, który oskarża się o śmierć żony i od kilku lat żyje w zawieszeniu. 

Jednak pomimo tych trudnych tematów książka nie przytłacza. Autorka sprowadzając do kuchni Ginny duchy kolejnych, bliskich jej osób sprawiła, że powieść stała się magiczna. Po raz pierwszy przy takiej lekturze to nie zawarte w książce przepisy były ważne (poza tym ani nie było ich zbyt wiele ani zbytnio nie porywały). Stanowiły one jedynie tło i pretekst do przywołania następnej postaci.

Nie spodziewałam się, że Kuchnia duchów będzie tak mądrą, ciepłą i przepełnioną uczuciami książką. Przyznam, że lektura momentami była trudna. Patrzyłam na bohaterkę, która zmaga się sama ze sobą, nie mając pojęcia co zrobić, żeby zostać wysłuchaną i potraktowaną poważnie, i szczerze jej współczułam. Zresztą obok z żadnego z bohaterów nie dało się przejść obojętnie.

Kuchnia duchów jest debiutem powieściowym Jeal McHenry. Powieściowym, ale nie pisarskim. Autorka znana jest jako publicystka kulinarna. Prowadzi blog poświęcony właśnie jedzeniu i gotowaniu, współpracuje również z czasopismami i portalami internetowymi.

Dla mnie Kuchnia duchów była ogromnym pozytywnym doświadczeniem. Książką, która obudziła przeróżne emocje. Polecam zdecydowanie!

wtorek, 29 października 2013

Prosto przed ołtarz. "Idealnie dobrani"

Samotna, zdesperowana (?) kobieta zdolna jest do dziwnych rzeczy. Szczególnie, jeśli właśnie odkryła, że partner je zdradza i w związku z tym musi na nowo ułożyć sobie życie. W takiej sytuacji Anne znajduje na swojej drodze wizytówkę firmy kojarzącej pary. Zachowuje ją tylko dlatego, że znajduje się na niej jej nazwisko. Nie spodziewa się, że kilka tygodni później skontaktuje się z tą firmą i weźmie udział w czymś niespotykanym.

Anne dostała imię na cześć Ani z Zielonego Wzgórza. Tak samo jak tamta jest rudzielcem i ma uduchowione podejście do świata. Marzy o prawdziwej miłości, ma w głowie jej romantyczną wizję i ciągle zakochuje się w tym samym typie facetów. Kiedy jednak przyjaciółka oznajmia jej, że wychodzi za mąż, Anne postanawia oddać się w ręce profesjonalistów. Zrezygnować z bujania w obłokach i skorzystać z porady firmy Blythe & Company, Zawodowe kojarzenie.

źródło
Już pierwsze spotkanie z panną Cooper przebiega zdecydowanie inaczej niż Anne się spodziewała. Nie będzie oglądania profili kandydatów, spisywania wymagań, przeglądania zdjęć. Za to czeka ją terapia z psychologiem, a potem wyjazd do Meksyku gdzie poślubi, wybranego dla niej przez firmę, nieznanego mężczyznę.

Przez większość czasu książka była idealna. Dostatecznie nierealna, przerysowana, zabawna i wciągająca. Mimo dziwnych okoliczności poznania, Anne i Jack stworzyli sympatyczną i normalną parę. Nie są patetyczni czy zagubieni, ale uroczo nieporadnie docierają swoje relacje. Oczywiście czym byłaby książka tego typu bez wielkiej kłótni i rozstania? I niestety to był ten moment kiedy poczułam się trochę rozczarowana. Było zbyt przewidywalnie. Ale taki już urok tego gatunku.

źródło
Plusem Idealnie dobranych są bohaterowie. Wyraziści, nietuzinkowi, z odmiennymi charakterami, czasem stanowiący mieszankę wybuchową. Przy czym jednocześnie doskonale się uzupełniający.

Catherine McKenzie to prawniczka, która odkryła w sobie talent pisarski. Jak na razie jest autorką trzech powieści i wszystkie one odniosły ogromne sukcesy zarówno w Kanadzie, gdzie pisarka mieszka, jak i na całym świecie. 

Idealnie dobrani to powieść wciągająca i doskonale poprawiająca nastrój. Polecam nie tylko niepoprawnym romantyczkom.

sobota, 26 października 2013

W rewolucyjnym Paryżu. "Józefina"

Józefina jest dla mnie kolejną postacią, o której wszyscy wiedzą że była, ale nikt zbytnio nie zagłębia się w jej życie. Jest jedną z tych kobiet, o których zawsze myśli się jako o parze do wybitnego mężczyzny. Sandra Gulland skupiła się na Józefinie jako odrębnym bycie, osobie, która miała własne, ciekawe życie.

Książka, którą czytałam to pierwsza część trylogii opowiadającej losy przyszłej cesarzowej. Kiedy ją poznajemy kończy właśnie czternaście lat. Dla nas zapewne byłaby dzieckiem, ale ona właśnie rozpacza nad swoim staropanieństwem. Jednak przy okazji dość chłodno zauważa, że bez posagu raczej nie ma szans na znalezienie dobrej partii.

Sandra Gulland przeprowadza nas przez dzieciństwo Józefiny, spędzone na Martynice w niezbyt bogatym, ale szczęśliwym domu. Następnie zabiera, wraz z bohaterką, do Paryża, gdzie przyszła cesarzowa spędzi całe swoje dorosłe życie. Tam wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Tam też spełnią się przepowiednie usłyszane przed laty od kapłanki wudu: małżeństwo będzie nieszczęśliwe i zakończy się wczesnym wdowieństwem. I również w Paryżu pozna dziwnego, małego człowieczka, który będzie próbował dostać się do "towarzystwa", generała Bonaparte. 

Maria Józefa Róża, takie imiona nosiła naprawdę. Całą młodość posługiwała się trzecim imieniem. Ono odpowiadało jej najbardziej. Józefina narodziła się dopiero w momencie ślubu z Napoleonem. On zmienił nazwisko (na brzmiące bardziej francusko), ona (pod jego wpływem) zmieniła imię.

Kobieta, którą poznajemy na kartach książki Józefina obudziła mój podziw swoją siłą i determinacją. Nie poddawała się niezależnie od sytuacji. Potrafiła zorganizować swoje życie wtedy kiedy zdradzał ją mąż, przebywała w więzieniu czy kiedy wszyscy najbliżsi znaleźli się w cieniu gilotyny. Bohaterka stworzona przez Sandrę Gulland to kobieta niezłomna.

Autorka zabiera nas również na salony Paryża. Podglądamy życie śmietanki towarzyskiej miasta od czasów przedrewolucyjnych. Przyglądamy się jak upada świat, który znali i jak próbują go odtworzyć w nowych warunkach. Nie spodziewałam się, że w warunkach tak ogromnego terroru możliwe jest prowadzenie salonów i 'bywanie".

Józefina  to kolejna powieść historyczna, gdzie autor oddaje głos głównemu bohaterowi. Czasem mam wrażenie, że jest to pójście na łatwiznę i sięganie po pewniak, który nie zawodzi. Ale czytam kolejną taką książkę i dochodzę do wniosku, że może jest to wtórne podejście, ale rzeczywiście się sprawdza. Tak samo było i tym razem. Książka to pamiętnik pisany przez przyszłą cesarzową. Dzięki temu mamy wgląd w jej myśli i uczucia. Możemy też zaobserwować jak zmieniała się ona przez lata.

Książka powstała z zainteresowania autorki postacią Józefiny de Beauharnais. Wiele lat poświęciła ona na konsultacje z historykami, badania źródłowe i poznanie kraju oraz języka Józefiny. Poświęcenie czasu i wysiłku zdecydowanie się opłaciło i trylogia cieszy się ogromną popularnością na całym świecie.

Jeśli macie ochotę przenieść się do rewolucyjnego Paryża to jest to książka dla Was. Ja zdecydowanie mam ochotę na kolejne tomy.

Książkę zgłaszam do wyzwania Od A do Z

piątek, 25 października 2013

Koszmarne rozczarowanie. "Dom kości"

Przerosła mnie ta książka. Zaskoczyła i wprawiła w osłupienie, z którego nie mogę się otrząsnąć. I zdecydowanie nie osłupiałam z zachwytu. 

Pierwsze sceny Domu kości obudziły we mnie ogromne nadzieje. W burzonym budynku znalezione zostały liczne szkielety. Początkowo policja uznaje to za sprawę sprzed lat lub stary magazyn akademii medycznej, jednak bardzo szybko odkrywają, że najświeższe szczątki pochodzą sprzed kilku miesięcy. Dodatkową zagadkę stanowi fakt, że pomieszczenie zamurowane jest od dawna, a niektóre kości wydają się być "wrośnięte" w ścianę.

I tu niestety kończy się wciągający mnie wątek. Od tego momentu głównym bohaterem powieści staje się John, chłopak który właśnie skończył szkołę i zatrudnił się w lokalnej agencji nieruchomości. Już pierwszego dnia popada w tarapaty dając klientowi klucz do jednej z rezydencji z 'listy specjalnej" stworzonej przez właściciela, pana Vane'a. Pogrąża się jeszcze bardziej kiedy, po odkryciu, że klient zniknął, zaczyna myszkować żeby odkryć co takiego specjalnego jest w domach z listy. Niestety udaje mu się tego dowiedzieć, a czytelnikowi wraz z nim.

Tak jak jeszcze domy wsysające ścianami ludzi obudziły moją ciekawość, tak rzeźba, która śledzi bohaterów, wdaje się z nimi w walkę i stara się ich zabić sprawiła, że książka zaczęła mi przypominać średniej klasy horror. A kiedy autor dołożył do tego jeszcze dusze druidów przemieszczające się po podziemnych autostradach to poczułam się jakby ktoś mnie oszukał. Coś co obiecywało trzymać mnie w napięciu i przestraszać, stało się produkcją, gdzie nagle bohaterom grozi pożarcie przez ścianę, a zwykły pręt wbity w ziemię prawie doprowadza do końca świata. No nie. Nie tak miało być. 

I niestety nie pomogły tej książce nawet 3, zamieszczone na końcu, opowiadania. Szczególnie, że w jednym z nich również występował żywy posąg, a po lekturze Domu kości tego motywu miałam dość.

Paradoksalnie jednak stwierdzę, że powieść czytało się dobrze. Akcja była wartka, fabuła dość przewidywalna ale jednak nie nudziła, bohaterowie nie należeli do najbardziej wyrazistych postaci literatury (zarówno ci źli jak i ci dobrzy), ale najgorszymi też nie byli. I gdyby nie pewne pomysły autora to wypowiadałabym się o tej książce pochlebnie.

Graham Masterton stał się sławny w 1976 r., kiedy ukazała się jego debiutancka powieść Manitou. Od tego czasu napisał wiele horrorów, ale nie są one jego jedynym dorobkiem pisarskim. Jest on również m.in. autorem poradników z dziedziny erotyki. Dom kości to wznowienie powieści, która powstała pod koniec ubiegłego wieku i nosiła tytuł: Dom szkieletów.

Możliwe, że jest to absolutnie genialna książka, ja jej jednak nie potrafię docenić. Wbrew temu co obiecywała mi okładka nie trzymała mnie ona w napięciu, a zakończenie było absolutnie przewidywalne. I teraz nie wiem czy źle trafiłam czy powieści Mastertona nie są dla mnie.

wtorek, 22 października 2013

Kronikarz postawiony przed sądem. "Oskarżony Jan Długosz"

Pomysł posadzenia na ławie oskarżonych osoby zmarłej nie jest czymś nowym. Pierwszy (?) taki sąd odbył się już w IX w. nad papieżem Formozusem. Jego następca posunął się do tego, że spoczywającego od dziewięciu miesięcy w grobie, Formozusa wydobyto i umieszczono w sali sądowej, zaś za jego tronem ukrywał się diakon, który "użyczał" oskarżonemu głosu. Nie wiem czy akurat ta historia zainspirowała Andrzeja Zielińskiego, ale momentami jego opowieść była podobnie upiorna jak ta przytoczona wyżej.

Jana Długosza zbytnio nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten krakowski kanonik, poseł i wychowawca królewskich synów zasłynął przede wszystkim jako autor dzieła Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego. I to właśnie ono sprawiło, że Andrzej Zieliński postawił go przed sądem.

Lista zarzutów jest długa. Począwszy od fałszowania historii Polski, poprzez niszczenie dobrego imienia władców, aż po plagiat. Zieliński przeprowadził proces sądowy od początku do końca. Począwszy od odczytania listy zarzutów, poprzez przesłuchanie świadków powołanych przez obie strony, mowy oskarżyciela i obrońcy, aż do wydania wyroku.

Zdecydowanie najciekawsza dla mnie była część pierwsza, w której salę sądową swoją obecnością zaszczyciły osobistości opisywane przez Długosza w Rocznikach. Swoje żale na kronikarza wylewali m.in: Mieszko Lambert, Bolesław II Zapomniany, Bolesław Śmiały. W sposób ciekawy przedstawiali oni inną, niż ta do której przywykliśmy, wizję niektórych wydarzeń z historii Polski.

W drugiej części Zieliński przywołuje opinie naukowców zajmujących się badaniem długoszowego dzieła. Tym świadkom darowana została konieczność stawiania się na sali osobiście. Przytoczono za to fragmenty z ich dzieł, w których oceniają oni Roczniki. I to był zdecydowanie najsłabszy punkt całej książki. Po pełnych pasji i emocji przemówieniach pokrzywdzonych przez Długosza osób, autor zaserwował nam cytaty z publikacji naukowych, często gęsto powstałych ponad 100 lat temu

O samym autorze udało mi się znaleźć niewiele informacji. Andrzej Zieliński jest dziennikarzem i historykiem, obecnie emerytowanym.  Od 2003 r. pisze książki poruszające mniej znane aspekty naszej historii. Do tej pory spod jego pióra wyszło 9 takich publikacji.

Oskarżony Jan Długosz to książka, która stara się walczyć z zakłamaniami historii mającymi swoje źródło w kronice Długosza. Niestety robi to tylko na kilku, wybranych przykładach. Mimo to książka jest ciekawa, a dodatkowo skłania do zastanowienia się nad pewnymi faktami.

Książkę zgłaszam do wyzwań: Z literą w tle, Nie tylko literatura piękna

czwartek, 17 października 2013

Na przekór Matce Naturze. "Droga po dziecko"

Pamiętacie Szaloną narzeczoną? Nie, to nie jest kontynuacja jej losów, ale dokładnie tak mogłaby zachowywać się Amy w obliczu procedury adopcyjnej.

Emma i James od dwóch lata starają się o dziecko. Kiedy, po wypróbowaniu wszystkich logicznych i nielogicznych sposobów, ich starania nie przynoszą skutku decydują się na kolejny krok: adoptują dziecko. A tak naprawdę to Emma decyduje, a James się pokornie godzi. Ma świadomość, że w takich sprawach jego żona jest jak żywioł- nie da się jej powstrzymać.

Pierwszy problem pojawia się gdy okazuje się, że w całej Irlandii nie ma "miejscowych" sierot do adoptowania. Emma postanawia więc, że będą się starać o dziecko z Rosji. W ten sposób zaczynają długi i żmudny proces adopcyjny, podczas którego muszą wykazać się licznymi zaletami i być obecni na niezliczonych spotkaniach.

Emma jest kłębkiem nerwów, który, obawiając się, że źle wypadnie przed ludźmi z ośrodka adopcyjnego i starając się pokazać z jak najlepszej strony, popełnia mnóstwo gaf i wpada na coraz bardziej szalone pomysły. W ukojeniu emocji zdecydowanie nie pomaga jej rodzina, która, podobnie jak bohaterka jest trochę szalona i ogromnie absorbująca. Pomoc nieść się stara Lucy, najlepsza przyjaciółka bohaterki, ale sama również nie daje sobie rady z potomstwem- córką narzeczonego, która usilnie stara się być "nastolatką z piekła rodem".

Dodatkowym smaczkiem powieści są ludzie, których Emma i James poznają w trakcie starania się o adopcje czy inne pary uczestniczące w tym samym kursie. To absolutna mieszanina charakterów i osobowości. Niektórych z nich czytelnik ma ochotę poznać, a niektórych wysłać na Syberię.

Jak łatwo się domyślić Droga po dziecko to urocza i przezabawna komedia, ale nie tylko. Autorka porusza temat uprzedzeń rasowych, pokazuje, że we współczesnym świecie, wśród wykształconego społeczeństwa dalej krążą stereotypy nie mające związku z rzeczywistością. 

Sinead Moriaty, podobnie jak jej bohaterowie, pochodzi z Irlandii. Jej inspiracją do pisania była jej matka, autorka popularnych książek dla dzieci. Droga po dziecko jest pierwszą napisaną przez nią książką. Ale nie ostatnią. Przez ostatnie lata Sinead Moriaty napisała trzy kolejne powieści.

Droga po dziecko to przesympatyczna czytadło, które zaskakuje czytelnika coraz to nowymi absurdami i kłopotami przed jakimi stają bohaterowie. Wciąga, bawi, nie pozwala się oderwać i sprawia, że kibicujemy Emmie i Jamesowi. Doskonała lektura na nadchodzące ponure wieczory.

środa, 9 października 2013

Artystyczne marzenia Hitlera. "Obrońcy dzieł sztuki. Alianci na tropie skradzionych arcydzieł'

Książka, o której chcę Wam dzisiaj opowiedzieć może być dla Was zaskoczeniem jeśli chodzi o tematykę. W końcu przez półtora roku prowadzenia blogu ani razu nie pisałam o żadnej publikacji dotyczącej II wojny światowej. Ja po prostu takich książek nie czytam (jak na historyka jest to dość nietypowe wyznanie, ale jednak). Nie dlatego, że są zbyt brutalne, opowiadają o ogromnym okrucieństwie czy ludzkim zezwierzęceniu. Uważam jednak, że jest ich zbyt dużo i irytuje mnie sprowadzanie historii Polski do kilku tragicznych lat. I żeby nie było: uważam, że powinno się o nich mówić/pisać, a przede wszystkim pamiętać, ale kiedy w księgarni widzę działy "Historia Polski", "Historia Europy" i "II wojna" (przy czym często ten ostatni bywa największy) to mam wrażenie, że zatraciliśmy proporcje.

Po tym wstępie pewnie zastanawiacie się skąd w takim razie na blogu recenzja wojennej opowieści. Obrońcy dzieł sztuki. Alianci na tropie skradzionych arcydzieł to książka niezwykła. Ruchy wojsk i toczone walki są w niej tylko tłem do gawędy o ludziach, o których na długie lata świat zapomniał. Chodzi tu o żołnierzy Sekcji Zabytków, Dzieł Sztuki i Archiwów. 

Jednostka ta, działająca w terenie od 1943 r., w momencie zakończenia wojny liczyła sobie ok. 60 członków rozsianych po wszystkich frontach. Była to absurdalna wręcz liczba w stosunku do zadań, które przed nimi postawiono, czyli odnajdowania zagrabionych przez hitlerowców dzieł, odnajdywania ich właścicieli, dbania żeby były przechowywane w bezpiecznych warunkach i nie uległy zniszczeniu. Sekcja ta miała pod swoją opieką nie tylko obrazy czy rzeźby, ale także architekturę i wszelkie dokumenty, zarówno te historyczne jak i te, które mogły być potrzebne do powojennych rozliczeń.

W swojej książce Edsel i Witter skupiają się na froncie zachodnim i 15 działających tam oficerach. Choć momentami słowo "działających" bardzo nie przystawało do sytuacji. Autorzy opisują sytuację ludzi, którzy zostali wysłani na front bez samochodów, sprzętu fotograficznego, łącznościowego czy jakiegokolwiek innego, niezbędnego w tych okolicznościach. 

Oficerowie, którzy są bohaterami Obrońców dzieł sztuki dostają się do kolejnych miejsc łapiąc na stopa wojskowe furgonetki, jadące w przybliżonym kierunku, czasem błąkają się bez przydziału odsyłani z miejsca na miejsce. Nie mają żadnej władzy, a jedynie mogą próbować wpłynąć na dowódców armii czy starać się wyprosić choćby dwóch żołnierzy, którzy mogliby trzymać straż przy kolejnym odkrytym repozytorium. Przede wszystkim zaś nie znajdują zrozumienia. W świecie, gdzie giną narody i kończy się znana ludziom cywilizacja, oni chcą ratować obrazy i budynki. Na szczęście z biegiem czasu znaleźli zrozumienie.

Obrońcy dzieł sztuki to historia grupki pasjonatów, która dla idei ryzykowała swoje życie. Książka napisana została w oparciu o liczne dokumenty. Autorom udało się także porozmawiać z kilkoma obrońcami, których opowieść pozwoliła wyjść poza suche fakty zamieszczone w aktach. 

Książka ta nie jest naukowym opracowaniem naszpikowanym trudną terminologią i usypiającym czytelnika już po kilku stronach. Autorzy pokazują nie tylko ruchy wojsk i przenoszenie dzieł sztuki, ale sprawiają, że ich bohaterowie ożywiają, a książkę czyta się z zapartym tchem jak doskonałą powieść sensacyjną. Cała historia ubogacona została licznymi zdjęciami, które pokazują nam jak wyglądała Europa w końcu wojny, a także zabierają do podziemnych kopalni tajnych składów gdzie przechowywane były dzieła sztuki.

Robert M. Edsel jest biznesmenem, którego podróż do Florencji skłoniła do rozważań nad losem zabytków sztuki podczas wojny. W 2000 r. rozpoczął poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie. Tak powstała jego pierwsza książka Rescuing Da Vinci. Obrońcy dzieł sztuki to efekt kontynuowania przez niego badań. W kolejnych odkryciach pomaga mu, założona przez niego Fundacja Obrońców Zabytków dla Ochrony Sztuki, której zadaniem jest zbieranie informacji o obrońcach zabytków działających w 13, pogrążonych w wojnie, krajach. Fundacja kontynuuje ich prace- odnajduje zrabowane dzieła i oddaje prawomocnym właścicielom.


Z kolei Bret Witter jest autorem kilku bestsellerów znajdujących się na liście Times'a. Z tego co się zorientowałam jego udział w powstawaniu Obrońców dzieł sztuki ograniczył się jedynie do pomocy w pisaniu.

O tym jak bardzo książka ta porusza wyobraźnię najlepiej świadczy fakt, że 18 grudnia do kin wejdzie jej ekranizacja zrealizowana przez George'a Clooney'a. Film będzie nosił tytuł The Monuments Men, ale niestety data polskiej premiery (o ile taka będzie) jest nieznana.

W związku z tym, pozostaje mi jedynie czekać na, zapowiadaną we wstępie, książkę o działalności obrońców zabytków na froncie wschodnim. Do tego czasu oddam się marzeniom o odnalezieniu Bursztynowej Komnaty.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat




Książkę zgłaszam do wyzwania: Nie tylko literatura piękna

wtorek, 8 października 2013

Żegnamy Mistrzynię.

Wychowałam się na książkach Joanny Chmielewskiej. Niektóre z nich czytałam tyle razy, że rozpadły się na drobne kawałki. Dlatego z ogromnym żalem przyjęłam wiadomość, że pisarka zmarła dziś nad ranem w Warszawie. 
Będzie mi brakowało jej pióra i humoru.

poniedziałek, 7 października 2013

Pierwszy jesienny stos

Mam wrażenie, że dość dawno żadnego stosu nie pokazywałam. Ten to mieszanka książek z biblioteki, "pamiątek z nad morza" i prezentu od wydawnictwa.



  1. Michael Hesemann, Ciemne postacie w historii Kościoła- egzemplarz recenzyjny od Wydawnictwa M
  2. Therry Jonquet, Tarantula
  3. Dan Wells, Pan potwór
  4. Graham Masterton, Dom kości
  5.  Jael McHenry, Kuchnia duchów
  6. Catherine McKenzie, Idealnie dobrani
  7. Krzysztof Mazurek, Podróż na liściu bazylii
  8. Kate Summemscale, Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu przy Road Hill
  9. Paul D. van Hoy II, Reportaż ślubny w praktyce
  10. Neil van Niekerk, Lampa błyskowa w fotografii ślubnej 
Znacie coś? Polecacie/odradzacie?

niedziela, 6 października 2013

W gaju oliwnym. "Wakacje w Italii"

Gorące słońce, równie gorący romans i pyszne jedzenie. Brzmi znajomo, prawda? Każdy z tych elementów znajdziemy w dowolnej książce o Włoszech. A powstało ich ostatnio całkiem sporo. Nie będę ukrywać, że Wakacje w Italii również w pewien sposób wpisują się w ten sprawdzony schemat. Ale nie do końca.

Przyznam, że pierwsze zdania mnie zaskoczyły. Pomyślałam, że jeżeli główna bohaterka twierdzi, że w jej miejscu (szafie, mieszkaniu) nie ma miejsca na mężczyznę, to będzie to nietypowa opowieść. I chwilami rzeczywiście bywała.

Rodzice Rosie niedawno zginęli. Osierocona nastolatka jest przekazywana pomiędzy krewnymi nigdzie nie znajdując prawdziwego domu. Jej życie zmienia się dzięki koleżance ze szkoły: Addoloracie. Dziewczyna zaprasza ją na Majorkę gdzie ma spędzić wakacje liczna grupa licealistów. Jak to bywa grupa wykrusza się i ostatecznie w podróż udają się cztery dziewczyny. Ten kilkutygodniowy odpoczynek zwiąże je ze sobą na cale życie. "Dziewczęta z willi" będą służyć sobie pomocą i razem wyjeżdżać na wakacje. Kolejna podróż zawiedzie je do Italii, gdzie Rosie poznaje przystojnego syna właściciela plantacji oliwek: Enzo. Niestety ich gorący wakacyjny romans zostaje brutalnie przerwany, ale lato, które razem spędzili daje im impuls do zaczęcia nowego życia. Rosie powoli wychodzi z żałoby, oddaje się dwóm swoim pasjom: fotografii i gotowaniu i coraz bardziej docenia włoską, stereotypową rodzinę Addolarty, która przygarnęła ją w trudnych chwilach. Z kolei Enzo przechodzi przyspieszony kurs dorastania.

Wydarzenia z Londynu, dotyczące czterech koleżanek poznajemy dzięki opowieści Rosie, pamiętnikowi Addoloraty i listom, które dziewczęta do siebie wysyłają. Przyznam, że bardzo podobało mi się spoglądanie na to samo wydarzenie z kilku różnych stron. Z kolei losy rodziny Enza przedstawia nam, stojący z boku, narrator. Przeskoki pomiędzy tymi dwoma miejscami, z jednej strony pozwalają nam na bieżąco obserwować losy bohaterów, z drugiej finansowe problemy plantacji Enza jakoś mnie nie porywały.

Biorąc do ręki Wakacje w Italii spodziewałam się kolejnego banalnego romansu. I tutaj autorka mnie zaskoczyła tym, że skupiła się głównie na przyjaźni między dziewczętami, a nie na miłosnych porywach. Mamy więc okazję zobaczyć jak z obcej sobie grupy, stają się one najbliższymi dla siebie osobami, które nieraz pomagają sobie w kłopotach. A w związku z tym, że każda z nich ma inny charakter, dzielą je też potrzeby i zainteresowania, dochodzenia do takiej bliskości było ciężkie i burzliwe.

Nicky Pellegrino jest Brytyjką, która, jako dziecko, spędzała wakacje u kuzynów we Włoszech. W swoich książkach odwołuje się do przeżyć tamtego okresu. Opisuje namiętności, burzliwe kłótnie, a przede wszystkim jedzenie, które stało się jej wielką miłością. My możemy obecnie przeczytać cztery z jej książek.

Nie powiem, że Wakacje w Italii mnie zachwyciły. Coś mi w tej książce nie pasowało. Może były to smutek i rozczarowanie życiem, które towarzyszyły wszystkim bohaterom. Przyznam, że nie spodziewałam się ich tam znaleźć. W końcu liczyłam na gorący włoski romans z dobrą dawką humoru. 

czwartek, 3 października 2013

Niemka na rosyjskim dworze. "Katarzyna Wielka. Gra o władzę"

Katarzyny II chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Co prawda w naszej tradycji wiąże się ona zazwyczaj jedynie z zaborami i nieposkromionym seksualnym apetytem, ale na pewno nie pozostaje postacią anonimową. Tym razem spojrzymy na nia oczami osoby, która otaczała ją przyjaźnią i troską.

Warwara Nikołajewna przyjechała do Petersburga jako mała dziewczynka. Była córką introligatora, którego Rosja skusiła perspektywą zarobku. Jej ojciec służył carycy Elżbiecie i poprosił władczynię by ta, po jego śmierci, zaopiekowała się jego córką. W ten sposób Warwara trafiła na carski dwór. Początkowo jako szwaczka, a później szpieg kanclerza i w końcu samej Elżbiety. To właśnie od cesarzowej dziewczyna dostaje zadanie: zdobyć zaufanie księżniczki z Zerbst, która niedługo ma przyjechać do Rosji aby poślubić następcę tronu.

Obie nastolatki dość szybko znajdują wspólny język. Warwara staje się przewodniczką Katarzyny po zawiłym świecie petersburskiego dworu, pomaga odnaleźć się jej w nowej rzeczywistości i stara chronić zarówno przed carycą jak i kanclerzem. Zapomina przy tym o podstawowej zasadzie szpiega: nie ufać nikomu i nie wierzyć w przyjaźń możnych.

Spodziewalam się, że Katarzyna Wielka. Gra o władzę jest książką opowiadająca o dziejach Katarzyny już za czasów jej panowania. Tymczasem autorka skupia się na młodzieńczych latach przyszłej carycy. Ukazuje nam dwór Elżbiety, dwór, który uwielbia się bawić, a jednocześnie pokornie modli się do świętych ikon. Gdzie łatwo jest zostać wyniesionym, ale jeszcze szybciej można upaść na samo dno. Gdzie caryca wydaje za mąż swoje dworki i służące tylko dlatego, że przestały być jej potrzebne lub po prostu dlatego, że ma ochotę potańczyć w chłopskiej sukmanie na ich weselu. Nie liczą się dla niej ludzie i przed ołtarzem stają dwie, obce dla siebie, osoby.

Katarzyna wydaje się być w tym wszystkim często nieobecna. Odesłana na wieś, leżąca w połogu, poniżana przez kochankę męża. Jest tylko pionkiem w pałacowej grze. Autorka sprawia, że momentami czytelnik czuje dla niej współczucie. Szczególnie, że z kartek książki wychodzi do nas nieporadna dziewczynka, która pragnie akceptacji.

To co przede wszystkim rzuca się w oczy podczas lektury to ogromne poczucie samotności, opuszczenia i strachu, które towarzyszy wszystkim bohaterom niezależnie od tego jakie miejsce w pałacowej hierarchii zajmują. Pod tym względem książka jest przytłaczająca i ponura, szczególnie wtedy kiedy uświadomimy sobie, że te aspekty nie stanowią jedynie fantazji autorki.

Ostatnio dość rzadko sięgałam po powieści historyczne. Potrzebowałam od nich wytchnienia. Katarzyna Wielka sprawiła, że znowu do nich wróciłam. Książka wciągnęła mnie już pierwszymi stronami i utrzymała w napięciu aż do końca. Czułam chłód ciągnący od Newy i oglądałam wraz z cesarzową Elżbietą kolejne plany przebudowy Pałacu Zimowego. Przez te dwa dni, które poświęciłam na lekturę, miałam wrażenie, że jestem częścią tego świata.

Przez cały czas lektury nie mogłam tylko zrozumieć jednego: skąd wziął się tytuł powieści?. W końcu Katarzyna nie była najważniejszą postacią, a Gra o władzę w jej wydaniu to ledwie kilkanaście (może kilkadziesiąt) stron. Rozwiązanie zagadki przyniosła strona autorki. W Kanadzie, gdzie Ewa Stachniak mieszka i pracuje, ukazała się ona jako The Winter Palace co, według mnie, jest zdecydowanie bardziej adekwatnym tytułem. Katarzyna Wielka to czwarta powieść w dorobku autorki. Wszystkie wcześniejsze również zostały poświęcone kobietom: Zofii Potockiej, Delfinie Potockiej, Elizie Krasińskiej. Sama autorka uważa, że pisze o historii Polski widzianej oczami przybysza z zewnątrz, a w związku z tym, że jej powieści ukazują się w Kanadzie muszą być zrozumiałe dla czytelnika nic o tej historii nie wiedzącego. Dlatego nie ma tam niuansów dotyczących np. naszej dawnej polityki. Obecnie Ewa Stachniak pracuje nad kontynuacją Katarzyny Wielkiej.

Jeżeli nie straszne Wam są prawdziwe rosyjskie zimy i intrygi, w których można stracić głowę to zdecydowanie powinniście po Katarzynę Wielką. Gra o władzę sięgnąć.

wtorek, 1 października 2013

Muza reżyserów. "Wyższe sfery. Życie Grace Kelly"

Rzadko się trafia, żeby autor biografii był jednocześnie przyjacielem osoby, o której pisze. Szczególnie gdy jest to postać tak nietuzinkowa i broniąca swojej prywatności jak było to w przypadku Grace Kelly.

Od śmierci aktorki do powstania książki Wyższe sfery. Życie Grace Kelly upłynęło ponad ćwierć wieku. Zresztą takie było życzenie księżnej. Uważała, że jest zbyt młoda by pracować nad własną biografią i jej napisanie złożyła w ręce Donalda Spoto. Zaznaczając przy tym, żeby wstrzymał się 25 lat zanim zasiądzie do pisania. W efekcie powstała publikacja pełna ciepłych wspomnień i nostalgii.

Autor skupia się głównie na tym etapie życia Grace, kiedy odnosiła ona ogromne zawodowe sukcesy. Nie pomija jednak jej dzieciństwa spędzonego w bogatej, uprzywilejowanej rodzinie. Ze zdziwieniem czytałam, że pośród krewnych, dla których sport był wręcz religią, aktorka traktowana była jak czarna owca, po której nie można spodziewać się zbyt wiele. Podziwiałam ogromną siłę woli, która już w tym czasie ukształtowała się w aktorce, i która pomagała jej realizować marzenia.

Grace Kelly, którą spotykamy na kartach książki Donalda Spoto nie jest hollywoodzką gwiazdką. Ona wręcz nie lubi Hollywood i kiedy tylko może ucieka z Los Angeles do Nowego Jorku, gdzie występuje na scenach teatralnych. Zaskoczyło mnie, że pomimo ogromnej kariery jaką udało się zrobić aktorce pozostała ona dalej normalną, nieśmiałą dziewczyną.

Donald Spoto nie boi się pisać o romansach Grace Kelly. Wspomina o mężczyznach, z którymi się wiązała i miłostkach, które przeżywała. Za to z dużą powściągliwością autor opisuje związek z księciem Monako. Miałam wrażenie, że za wszelką cenę stara się on chronić prywatność dzieci swojej przyjaciółki. Czasy po porzuceniu przez Grace aktorstwa są wspominane dość lakonicznie. Spoto skupia się na jej działalności oficjalnej niewiele pisząc o życiu rodzinnym. I tak jak z jednej strony miałam poczucie niezaspokojonej ciekawości, tak z drugiej doceniłam biografa, który potrafił znaleźć złoty środek pomiędzy pisaniem o księżnej, a wywlekaniem jej życia prywatnego na widok publiczny. Czuło się, że Spoto wie, które aspekty były dla niej ważne i powinny pozostać czymś osobistym.


Ta dysproporcja widoczna jest doskonale w wyborze fotografii, o które wzbogacona została książka. Są to głównie zdjęcia z filmów czy premier, nie ma zaś takich, które pochodziłyby z rodzinnego albumu.

Zaskoczyła mnie w tej książce właśnie ta "elegancja", która sprawia, że czytelnik nie czuje się jak podglądacz, ale jak mile widziany gość, któremu chce się opowiedzieć o sobie trochę więcej. Zdecydowanie tym Donald Spoto zdobył moje uznanie. Szczególnie, że Wyższe sfery powstawały już w czasach kiedy ostatnie granice przyzwoitości zostały przekroczone.

Muszę jeszcze wspomnieć, że Wyższe sfery to nie tylko książka poświęcona życiu i twórczości Grace Kelly, ale także doskonałe świadectwo rodzenia się potęgi Hollywood.

Spod pióra Donalda Spoto wyszło wiele biografii. Pisał on m.in. o życiu Audrey Hepburn, Marilyn Monroe czy Alfreda Hitchcocka. Na swoim koncie ma on 27 książek poświęconych wielkim osobowością. Jeżeli wszystkie są tak wciągające jak Wyższe sfery to będę mieć lekturę na wiele wieczorów. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat






Książkę zgłaszam do wyzwania: Nie tylko literatura piękna