poniedziałek, 27 maja 2013

Południowy romans. "Tysiąc dni w Wenecji"

Tysiąc dni w Wenecji to druga z rzędu książka, z którą mam problem. Z jednej strony już po kilku pierwszych stronach miałam świadomość, że nie jest to ten gatunek literacki, który darzę szczególnie ogromną sympatią, z drugiej była moja miłość do Włoch, która kazała mi czytać dalej.

Tym razem pisanie o książce należy zacząć od pisania o autorce. Marlena de Blasi jest zamieszkałą we Włoszech Amerykanką. Do gorącej Italii sprowadziła ją miłość do mężczyzny oraz kuchni tego kraju. Dlatego też dwie jej pierwsze książki: Smaki południowej Italii oraz Smaki północnej Italii zostały poświęcone typowym dla tych regionów potrawom. Zarówno książka, którą czytałam jak i kolejne jej powieści oparte są na przeżyciach autorki.

Podczas jednej z wizyt w Wenecji Amerykanka poznaje Nieznajomego. Mężczyzna mówi jej, że dostrzegł ją już kilka lat temu i od tego czasu się w niej kocha. On jest ustatkowanym bankowcem, ona, podróżująca po świecie, dziennikarką kulinarną. Kilka dni po jej powrocie do Stanów mężczyzna zjawia się u niej z wizytą. Wtedy Marlena i Fernando postanawiają się pobrać i zamieszkać w Wenecji.

Decyzja ta jest bardzo kontrowersyjna dla otoczenia kobiety. Fernando jest dla nich zagadką, kimś obcym dlatego podchodzą do całego pomysłu sceptycznie i nieufnie. Szczególnie, że szczęśliwi narzeczeni pierwszą młodość maja już za sobą. Jednak Marlena nie zamierza się poddać. Sprzedaje dom, zabiera tylko najpotrzebniejsze rzeczy i udaje się na drugą stronę Atlantyku. Początkowo dopasowanie się do nowej rzeczywistości sprawia jej ogromny problem. Szczególnie, że porzuciła bardzo aktywne życie na rzecz takiego gdzie jej jedynym obowiązkiem jest spędzanie czasu na plaży, a oddawanie się ukochanemu gotowaniu jest niekoniecznie najlepiej widziane przez Fernanda.

I to jest cała ta sfera książki,która interesowała mnie średnio. Romansowa historia poprowadzona jest zgrabnie i ciekawie, ale jak na razie toleruję jedynie romanse historyczne. 

Za to wciągnęła mnie bardzo opowieść o Wenecji, i Włoszech w ogóle. Marlena patrzy na ten kraj oczami twardo stąpającej po ziemi Amerykanki, kobiety interesu, która przywykła do niedyskutowania z przepisami i prowadzeniu aktywnego życia. Jeszcze przed wyjazdem z USA, podczas spotkań z panią konsul, która miała wystawić jej dokumenty potrzebne do zawarcia małżeństwa, odkryła, że we Włoszech czas płynie inaczej i teoretycznie można załatwić coś w trakcie godziny, ale w praktyce należy poświęcić na to wiele poranków. Mimo tego była bardzo zdziwiona kiedy okazało się, że dokumenty przygotowywane z taką pieczołowitością są nieważne gdyż zmieniły się przepisy. Dopiero południowa dusza Fernanda była w stanie wpłynąć na urzędników.

Kolejnymi zaskakującymi dla Marleny rzeczami była bezczynność i wyobcowanie. Nie była w stanie pogodzić się z tempem remontu mieszkania, tym, że gotowane przez nią potrawy są, według jej narzeczonego, zbyt wykwintne i lepiej, żeby nie gotowała czy z faktem, że dla sąsiadów stanowi kuriozum. Jej sytuacji nie ułatwiał fakt, że po włosku nie mówiła najlepiej. Opisy tego jak poznaje miasto, adaptuje się w nim, zaczyna rozumieć południową mentalność i szukać własnej dogi dla siebie sprawiały, że słyszałam szum wody i śpiew gondolierów.

Moje serce skradły również opisy potraw, tak barwne że budziły głód i sprawiały, że ciekła mi ślinka. Na szczęście na końcu zamieszczone zostały przepisy na wykorzystane w książce dania. Gdyby jeszcze włoskie produkty były u nas łatwiej dostępne, tańsze i smakowały tak, jak te oryginalne to już stałabym przy kuchence.

Patrząc na wszystkie te plusy to, pomimo tego, że w dalszym ciągu mam mieszane uczucia, powiem: czytajcie, gotujcie (a potem zaproście mnie na obiad :D)

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle



10 komentarzy:

  1. Czytałam wszystkie książki z tej serii i opis Włoch, jedzenia to było coś naprawdę fantastycznego, historia miłosna również dla mnie miała drugorzędne znaczenie. Natomiast de Blasi ma dwie świetne książki Smaki Południowej Italii i Smaki Północnej Italii, głównie przepisy kulinarne czasem okraszone historią danej potrawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obie te książki mnie bardzo kuszą :) Dobrze przynajmniej, że od czytania o jedzeniu się nie tyje...

      Usuń
  2. Książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Czytałam ją z przyjemnością, bowiem Wenecja mnie troszkę interesuje, a i książka jest typowo w moim stylu. Czytając czułam te zapachy, spacerowałam z autorką po rynku... Świetna. Czytałam też dwie kolejne z tej serii, ale nie wciągnęły mnie tak, jak ta pierwsza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie klimat to jest to co mnie pociąga w książkach tego typu. Szczególnie, że obcokrajowiec dostrzega często więcej niuansów niż członek danej społeczności.

      Usuń
  3. Przeczytam jak najbardziej z gotowaniem dam sobie spokój ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakiś czas temu miałam wielką ochotę na książki Marleny de Blasi i naprawdę długo stałam przed półką w Empiku bo nie mogłam się na żadną zdecydować. Skończyło się na tym, że... nie kupiłam żadnej:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie ten dylemat rozwiązała biblioteka. Weszłam bez żadnego konkretnego planu, a że "Tysiąc dni w Wenecji" leżało na wierzchu to wzięłam :)

      Usuń
  5. Nie lubię książek, w których za dużo napisano o jedzeniu. Nudzą mnie niewymownie, zapewne dlatego, że dla mnie kuchnia jest przedsionkiem piekła i każde gotowanie, do którego jestem zmuszona wpędza mnie w rozpacz:) Niemniej jednak słyszałam o de Blasi same dobre opinie, swego czasu sprzedawały się znakomicie. Mają coś w sobie - klimat...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klimat i mnóstwo zaobserwowanych drobiazgów, które dla Wenecjan są codziennością, a które jej, jako "obcej", rzucały się w oczy.
      Ja, jak widać po licznych recenzjach, książki z kuchnią uwielbiam :) Przede wszystkim dlatego, że zakochałam się w prawdziwym włoskim jedzeniu, a u nas o nie trudno (albo trzeba wydać majątek na składniki), poza tym czytanie, w przeciwieństwie do samego jedzenia, nie tuczy :D

      Usuń