sobota, 30 sierpnia 2014

Przyjaciólki na zawsze. "Trio z Plainview"

Supremki tak mówiło o nich całe miasteczko. Wszystko to dlatego że, podobnie jak członkinie grupy The Supremes były czarne. I nierozłączne.

Odette, Clarice i Barbara Jean przyjaźnią się od zawsze. Dorastały co prawda w skrajnie różnych rodzinach i warunkach, ale los zetknął je ze sobą już na początku ich drogi. Były lata 50, 60. Zbliżał się koniec segregacji rasowej. Również do Plainview, małego miasteczka w stanie Indiana, nieśmiało docierało nowe. W tym samym czasie dziewczęta przeżywały pierwsze miłości i szukały własnej drogi życiowej.

Poznajemy je dużo później. Są już u kresu tej drogi. Za nimi wiele radości i smutków. Mają rodziny, własne zajęcia, ale w dalszym ciągu przede wszystkim mają siebie. Ta niesamowita przyjaźń będzie im niezbędna w nadchodzący czasie, gdyż na każdą z bohaterek spadną niespodziewane nieprzyjemności: ciężka choroba, śmierć bliskiej osoby, powrót pierwszej miłości, chorobę alkoholową, zdradę małżonka i duchy pojawiające się w nieodpowiednich momentach i siejące zamęt. Na pierwszy rzut oka niewiele w tej książce powodów do radości.  Jednak pod tą smutną warstwą widoczne są małe śmiesznostki, które rozświetlają tę powieść i sprawiają, że bywa ona zabawna.

źródło
Trio z Plainview to słodko-gorzka książka, która toczy się jednocześnie w dwóch światach. W szalonych latach 50. gdzie biały zatrudniony w murzyńskim barze budził wiele niepochlebnych komentarzy, a pierwsze czarne dziecko urodzone w miejscowym szpitalu zasłużyło na sławę; i w czasach współczesnych, równie szalonych i w dalszym ciągu rasistowskich. Książka ta to również dwie przeplatające się narracje: Odette i patrzącego z boku narratora. Doskonale się one uzupełniają, a fakt, że mamy do czynienia (przynajmniej częściowo ze wspomnieniami) sprawia, że historia ta staje się bardziej intymna.

Delikatna, pełna wzruszeń i emocji atmosfera powieści sprawiła, że (jako iż nie zwróciłam na to uwagi na początku) byłam przekonana, że autorem Tria z Plainview jest kobieta. Zdecydowanie nie. Edward Kelsey Moore to czarnoskóry muzyk urodzony i wychowany w stanie Indiana. Trio z Plainview jest jego debiutem pisarskim, który zasłużenie, stał się bestsellerem i czeka na ekranizację. Zaś Moore pisze właśnie swoją drugą książkę.

źródło
Trio z Plainview to nie tylko powieść, o przyjaźni i przemijaniu. To także obraz stosunków jakie panowały w Ameryce połowy XX wieku. I które panują nadal. Moore pokazał wszelkie dziwactwa i wady małej miejscowości w jakiej przyszło żyć jego bohaterom. Pokazał również wszelkie tego stanu zalety.

Jeżeli chcecie przenieść się w czasie, zobaczyć co wyrośnie z dziecka urodzonego na sykomorze i dlaczego duch Eleonory Roosevelt kręci się po Plainview to przeczytajcie koniecznie.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Grunt to okładka

czwartek, 28 sierpnia 2014

Czarna lista grzeszników. "Zło konieczne"

Agentkę Maggie O'Dell poznałam już jakiś czas temu. Od początku wiedziałam, że będę się z nią spotykać od czasu do czasu. Zło konieczne to właśnie kolejne z takich spotkań.

Tym razem pracuje ona nad sprawą seryjnego mordercy odcinającego ludziom głowy i pozbywającym się reszty ciał. Zostaje jednak od niej odwołana, gdyż na drugim końcu kraju ktoś morduje księży. Zawsze w miejscach publicznych, przy świątecznych okazjach. W toku śledztwa okazuje się, że oba dochodzenia, przy których pracowała Maggie są połączone. Dodatkowo w jedno z nich jest wplątana jej najlepsza przyjaciółka, która znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Przyznam, że wypożyczyłam tę książkę tylko dlatego, że była ona jedyną powieścią Kavy dostępną w bibliotece. Jakoś opis na okładce nie brzmiał zbytnio zachęcająco. I należało kierować się przeczuciem i zrezygnować.

Zacznijmy od tego, że opis zdradza nam już co będzie sednem sprawy: księża-pedofile (autorka nie ujawnia tego w pierwszych zdaniach, więc myślę że i wydawca mógłby się wstrzymać). Giną ci, którzy wyrządzali krzywdy dzieciom i których nazwisko pojawiło się w dziwnej grze internetowej. Pojawia się również postać znana z powieści Dotyk zła, człowiek, któremu nie udowodniono zabicia kilku chłopców, ale o którego winie Maggie jest przekonana. Tym razem sam zgłasza się on do FBI, gdyż wierzy, że jest kolejnym celem mordercy. I gdyby poprzestać na tym powieść dużo by zyskała.

źródło
Niestety jednak Kava dołożyła do niej drugie śledztwo. Winnego tamtych zbrodni czytelnik odkrywa w kilka chwil. Zostaje on nam wręcz podany na tacy zaraz na początku. A mimo to śledztwo toczy się dalej. Dodatkowo przez to, że mamy do czynienia z dwoma sprawami obie zostają potraktowane po macoszemu. Co chwilę przeskakujemy z miejsca na miejsce i od jednego bohatera do drugiego (a tych tym razem jest sporo). Zło konieczne jest dość chaotyczne i, w porównaniu do książek Kavy, które czytałam wcześniej, mało wciągające.

Zazwyczaj powieści Alex Kavy czytałam z zapartym tchem. Tym razem zdecydowanie tak nie było. Jest dość przeciętnie. Niezmieniony pozostał za to dynamiczny styl autorki, który wcześniej przypadł mi do gustu. I za to duży plus.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Jeźdzcy Apokalipsy. "Ostatni templariusz"

Zdarza się Wam czytać książkę pomijając całe jej fragmenty? Jedynie przebiegając po nich wzrokiem? Nie są to zazwyczaj książki, którymi jesteśmy zachwyceni, i do których chcemy wracać. Nie inaczej było i tym razem.

Ostatni templariusz to próba połączenia Kodu Leonarda da Vinci i Indiany Jonesa (a może raczej Łowców skarbów, gdyż tam występowała ponętna pani archeolog). Jak to często w przypadku takich składanek bywa, brakuje tej powieści świeżości i daleko jej do oryginałów. Choć zaczęło się bardzo interesująco.

W nowojorskim Metropolitan Museum trwa właśnie wernisaż wystawy poświęconej skarbom Watykanu. Uroczystość zostaje zakłócona przez pojawienie się czterech konnych w rycerskich zbrojach i płaszczach z czerwonym krzyżem. To co początkowo wydaje się być barwną inscenizacją zamienia się w masakrę, zaś rycerze, oprócz kosztowności, kradną także tajemniczą maszynę. Do tego momentu, czyli przez pierwszych kilka stron, zapowiadało się interesująco. Kilka kolejnych, opowiadających o początkach śledztwa prowadzonego przez FBI, również dawało nadzieję. Niestety dość szybko zostałam wyprowadzona z błędu.

źródło
Śledztwo prowadzone przez detektywa Relly'ego praktycznie stoi w miejscu aż do momentu kiedy włącza się w nie jeden ze świadków wydarzeń w muzeum: archeolog Tessa Chaykin. To ona jest autorką wszelkich odkryć, FBI tylko pokornie kiwa głową, gdy dzieli się ona z nimi swoimi podejrzeniami.  Wszyscy pozostają w nieświadomości, a jedyną osobą, która tak naprawdę wie co się dzieje jest, wydelegowany przez Watykan, biskup De Angelis. W poszukiwaniu prawdy Tessa zwraca się o pomoc do znajomego profesora. Nie wie, że będzie to dla niej początek niebezpiecznej przygody.

Akcja Ostatniego templariusza toczy się wszędzie. Bizancjum, Nowy Jork, Turcja, Grecja, Watykan- pomiędzy tymi miejscami przemieszczają się bohaterowie. I miałam wrażenie, że te podróże zajmują znaczną część książki. Jechali, płynęli, lecieli, a ja miałam poczucie, że nic się nie dzieje. Wszystko było oczywiste i przewidywalne co może mi nie przeszkadzać przy babskich powieściach, ale nie w tym przypadku. Chociaż autor tyle uwagi poświęcił wątkowi romansowemu, że trochę z babskiego czytadła książka w sobie ma.

źródło
Teoretycznie powieść powinna trzymać w napięciu: tajemnica, która może zaburzyć porządek świata, ludzie, którzy chcą ją wykorzystać do swoich celów, templariusze unoszący ją z upadającej Akki, morderstwa, pościgi i kradzieży. Niestety nie trzymała. Mam wrażenie, że to dlatego iż rozwiązanie zagadki dostajemy dość szybko. Wiemy czym jest tajemniczy dokument ukryty przez templariuszy i jakie może mieć on znaczenie dla świata. W związku z czym tajemnica przestaje być tajemnicą i następuje jedynie bezładna gonitwa. Dodatkowo znaczna część tej gonitwy odbywa się na wodzie/od wodą, a ja jakoś nie mam cierpliwości do czytania o sztormach.

Na pewno plusem Ostatniego templariusza jest to, że książka napisana jest na tyle sprawnie, że czyta się ją szybko i bez bólu. Jest to debiutancka powieść Raymonda Khoury i ze zdziwieniem przyjęłam fakt, że została ona okrzyknięta mianem bestsellera i doczekała się ekranizacji (sprawdziłam- film zbiera jeszcze gorsze opinie niż moja o książce). Zdecydowanie, wbrew zapowiedziom, następca Kodu Leonarda da Vinci to to nie jest.

środa, 13 sierpnia 2014

Wakacyjne perełki z wyszukiwarki

źródło
Kolejna odsłona serii na poprawę humoru. Przynajmniej na mnie tak zawsze działają Perełki. Tym razem jest to cały sznur pereł, ale zdecydowanie są one mniej "miłośnie" niż w odsłonie walentynkowej. Chociaż pewne "momenty" się pojawią. Ale zaczniemy łagodnie...


pączek tapety
Tę frazę na pewno wpisała osoba, która wygrała z dietą. Pokonała ją na całej linii. Zdmuchnęła w zapomnienie niskokaloryczne przekąski. Od teraz będzie jeść pączki, oglądać pączki i słuchać jak rośnie ciasto drożdżowe na pączki. Będzie mieć pączki na tapecie w komputerze i przedpokoju. Dieta właśnie wydaje ostatnie tchnienie. 

claude monet czy kobieta z parasolką szczęśliwą
Tak, mnie też się czasem zdarza patrzeć na obraz i zastanawiać czy to malarz czy to kobieta (podpowiem: podpisy bywają tu pomocne). Ale jak można pomylić Moneta ze szczęśliwą parasolką?

wyzwania porno
No cóż. Blogi kulinarne mają swoje wyzwania, książkowe też więc dlaczego ta gałąź internetu ma być gorsza? O zasady wolę jednak nie pytać...

ona udaje dziedziczkę fortuny i ich dwóch
Przyznam, że zdolna bestia z niej. Udaje się kobiecie udawać nie tylko dziedziczkę fortuny (co jeszcze jestem w stanie zrozumieć), ale też dwie inne osoby. I to mężczyzn. Wyższa szkoła aktorstwa. 

osoba postawiona przed sadem
Stałam przed sadem w zeszłe wakacje. Nawet kilkoma. Brzoskwiniowymi i jabłkowymi. Fajnie było. W samym sadzie jeszcze fajniej.
  
dialogi sytuacyjne niemiecki
Tu nie pomogę. Nie wyszłam nigdy poza "mam na imię", a to w niewielu sytuacjach się sprawdza.

najlepszy adres na manhatanie
A żebym to ja wiedziała... Zresztą i tak by mnie stać nie było

imperium stylu kody
Niby każde słowo osobno rozumiem, ale w całości ani trochę. Może powinnam mieć do tego jakieś kody?

jedza hetera 
A tak staram się być miła...
 
człowiek najgłupszy 
To jest dylemat, nad którym głowią się najtęższe umysły. Gdyby nie to, że rekordy głupoty pobijane są co chwilę pewnie wpisywano by je do Księgi Rekordów Guinessa. I wtedy byśmy wiedzieli, który człowiek jest najgłupszy.

ruchanie eleganckich pań 
No tak, trzeba mieć klasę 


wtorek, 12 sierpnia 2014

Psy, książki i miłość. "Szczęśliwe zakończenie"

Dwie absolutnie różne kobiety. Dwa sposoby życia i przyjaźń, która nie powinna mieć szans na zaistnienie. To wszystko serwuje nam Lucy Dillon w książce: Szczęśliwe zakończenie.

Początek tej niecodziennej przyjaźni dał szalony dalmatyńczyk, który sprawił, że drogi Michelle i Anny się skrzyżowały. Po prawie trzech latach od tego wydarzenia kobiety są najlepszymi przyjaciółkami. Wydawałoby się, że mają tak różne charaktery i pragnienia, że ta przyjaźń jest niemożliwa. A jednak trwa w najlepsze, także w momencie kiedy życie obu kobiet zaczęło się gwałtownie zmieniać. Marząca o dziecku Anna stała się macochą trzech dziewczynek, córek jej męża z pierwszego małżeństwa. Zamieszkanie z nimi wszystkich trzech przewróciło jej życie do góry nogami i oddaliło realizację jej planów. Anne stała się prężnie działającym przedsiębiorstwem gastronomicznym, pralniczym, porządkowy i taksówkarskim, dlatego też praca, którą proponuje jej Michelle, pomimo że jest spełnieniem marzeń, budzi jej obawy. Postanawia jednak w domowym grafiku znaleźć również czas dla siebie i zostaje kierowniczką księgarni.

źródło
Druga z bohaterek, Michelle, to bizneswomen, która uciekła przed przeszłością do niewielkiego miasteczka, i która zaczyna podbijać lokalny rynek. Prowadzi już sklep z akcesoriami do wystroju domu, teraz chce rozszerzyć jego działalność, a idealnym do tego miejscem wydaje się być lokal zamkniętej księgarni. Jest tylko jeden problem: właściciel postawił warunek, że najemcy przez rok nie wolno zmienić asortymentu. Nie mając innego wyjścia Michelle postanawia przetrwać ten czas. Nie spodziewa się, że w pakiecie z lokalem dostanie upierdliwego prawnika Rory'a, który będzie czuwał nad wypełnianiem zobowiązań.

Oczywiście, gdybyśmy poprzestali jedynie na życiu zawodowym bohaterek byłoby nudno. Stykamy się więc z ich pasjami, obawami, zainteresowaniami. Poznajemy zarówno męża i problematyczne pasierbice Anny, jak i brata Michelle, a także jej przerażającego (byłego) męża i upierdliwą matkę. Ich życie rodzinne to kłębowisko emocji i uczuć, nie zawsze pozytywnych.

źródło
Przyznam, że byłam do Szczęśliwego zakończenia nastawiona dość ostrożnie. Obawiałam się, że będzie to książka zdominowana przez psy. I przeżyłam bardzo przyjemne rozczarowanie. To jest absolutnie idealna powieść wakacyjna. Pełna kiełkujących romansów, kłótni z nastolatkami i ciepłych uczuć. A jednocześnie nie jest mdła i pozbawiona życia. Lucy Dillon wie jak skomplikować życie swoich bohaterów i przyciągnąć czytelnika. 

I to właśnie to umiejętne budzenie zainteresowania odróżnia tę książkę, od czytanych ostatnio przeze mnie, babskich powieści. Tym razem nie mogę narzekać na nudną fabułę czy bezpłciowe postacie. Wręcz przeciwnie, były one tak żywe, że miałam ochotę wejść do sterylnego mieszkania Michelle i nabałaganić.

źródło
Oczywiście Szczęśliwe zakończenie nie jest to powieść, która trzyma w ogromnym napięciu i zaskakuje co stronę zwrotami akcji (chociaż kilka razy się zdziwiłam). Już na początku potrafimy pewne rzeczy przewidzieć mimo to Lucy Dillon udało się sprawić, że podczas czytania uśmiechałam się i martwiłam, a także byłam ciekawa jak z kolejną niespodzianką sobie obie kobiety poradzą. Dlatego też cieszę się, że Szczęśliwe zakończenie nie jest jedyną powieścią na koncie pisarki i nie mogę doczekać się kolejnych spotkań. 

Książkę zgłaszam do wyzwania: Grunt to okładka

sobota, 9 sierpnia 2014

Agent specjalny znów w akcji. "Bez litości"

Jak pewniak nie spełnił pokładanych w nim nadziei? Niby autorzy, których bardzo lubię, niby moja ulubiona seria, niby całkiem dobry poziom, a jednak coś zgrzytało.

Oczywiście, jak zwykle, zaczęłam serię od środka. Już w bibliotece wydawało mi się, że wcześniej widziałam jakąś inną "nowość" duetu Preston i Child, ale nie zwróciłam na to uwagi. Chyba doszłam do wniosku, że nie można tworzyć nieskończonej ilości serii o jednym bohaterze, i że kolejne książki to będą osobne powieści. Pomyliłam się.

Jak zawsze wszystko kręci się wokół rodziny Pendergasta i tragedii, która go dotknęła. Tym razem jednak chodzi o żonę. Przed laty na polowaniu padła ona ofiarą lwa. Teraz okazuje się, że była to starannie przygotowana mistyfikacja. Pendergast dowiaduje się tego od swojego szwagra, w chwili kiedy ten strzela mu w pierś i porzuca w bagnie, w górach Szkocji. Wydawać by się mogło, że koniec historii nastąpi dla czytelnika jeszcze zanim się ona na dobre rozpoczęła, ale każdy kto miał w rękach poprzednie książki wie, że Pendergast jest jak kot. Po prostu ubyło mu kolejne z dziewięciu żyć. Rusza on więc na poszukiwania szwagra i prawdy.

źródło
Do tej pory ceniłam książki Prestona i Childa za pewną aurę tajemniczości i fantastyczności, która sprawiała, że miałam gęsią skórkę, a strach nie pozwalał mi przestać czytać. Fabuła ich powieści zawsze była nie z tego świata- mroczna, nieprawdopodobna, sięgająca najczarniejszych zakątków ludzkiego umysłu. Przesadzona i dziwna, a jednocześnie, w pewien sposób, realna. Teraz tej niepowtarzalnej atmosfery mi zabrakło.

Miałam wrażenie, że pełen grozy thriller zamienił się w powieść sensacyjną. Zagadka, jak na razie, nie została rozwiązana (autorzy dokonają tego, chyba, w części trzeciej), zaś wszelkie działania obu tron konfliktu kończyły się dużą ilością trupów i jeszcze większą liczbą wystrzałów i wybuchów. Dodatkowo uśmiercono bohatera, z którym się miałam czas zżyć i jestem tym niepomiernie oburzona. Zaś największe moje rozczarowanie wywołało zakończenie, które jest absolutnie przewidywalne i pozbawione polotu. A tak właściwie, to nie dostajemy zakończenia. Ostatnie strony Bez litości przypomniały mi ostatni w sezonie odcinek serialu kryminalnego/sensacyjnego. Dużo zamieszania, życie bohaterów wisi na włosku i pojawia się napis "ciąg dalszy nastąpi". Chyba Preston i Child czuli, że nie jest to ich najlepsze dzieło i w ten sposób chcieli zachęcić czytelników do sięgnięcia po tom kolejny.

źródło
Wbrew temu co mogłoby się wydawać dzięki mojej, dość krytycznej opinii, Bez litości nie jest złą książką. To sprawnie napisany kryminał. Jak zawsze akcja wciąga, dzieje się bardzo dużo i szansy na nudę nie ma. Agent Pendergast, również jak zawsze, pojawia się znienacka, budzi popłoch i wprowadza zamieszanie. Gdzieś w tle mamy do czynienia z tajemniczą organizacją, z której potęgi nikt nie zdaje sobie sprawy. Powraca również Constance i chyba jej wątek był tym, który najbardziej przypadł mi do gustu. Przebywająca w szpitalu dla umysłowo chorych przestępców jest łącznikiem z klimatem poprzednich książek. Także Pendergast stosuje ciągle te same sztuczki i pozostaje "dżentelmenem z południa".

Bez litości  to świetna powieść dla wszystkim miłośników sensacji i zagadek kryminalnych. Szczególnie jeśli nie darzą uwielbieniem Agenta specjalnego Pendergasta. Ja powzdycham do jego wcześniejszych wcieleń, choćby z tej i tej powieści. 

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

czwartek, 7 sierpnia 2014

Gdy miłość zmienia wszystko. "Dziewczyna w błękitnej sukience"

Strasznie dawno nie pojawiały się u mnie żadne powieści historyczne. Stęskniłam się za nimi i czas nadrobić braki.

Mój powrót do tego gatunku zaczynam od książki nietypowej. Dziewczyna w błękitnej sukience to historia, która się wydarzyła bądź też mogła się wydarzyć. Nic do końca nie jest w niej oczywiste. Nawet imiona bohaterów, których autorka na potrzeby książki przechrzciła (przyznam, że tego zabiegu absolutnie nie rozumiem).

Po raz kolejny zostało mi brutalnie uświadomione, że wiktoriańska Anglia, to epoka, która wydaje się być dużo bardziej romantyczną niż była w rzeczywistości. Dobitnie przekonuje mnie o tym relacja Dorothei Gibson- wzgardzonej przez męża, żony wielkiego pisarza. Poznajemy ją w dzień pogrzebu Alfreda. Nie uczestniczy ona w uroczystościach ku jego czci, ale pozostaje w domu. Odkąd 10 lat wcześniej Alfred zażądał separacji, ją obarczając winą za rozpad ich małżeństwa, nie ruszyła się ona z mieszkania. Jej bierność irytuje bardzo jej najstarszą córkę: Kitty, jedyne dziecko, które nie zostało od niej odcięte.

Od tej irytacji zaczyna się cała powieść. Wściekła Kitty miota się po matczynym saloniku wylewając żale na "Jednego Jedynego" i jego pogrzeb, który stał się uroczystością masową, podczas gdy jej matka pozostaje niewzruszona w swoim fotelu. Słowa córki sprawiają, że zatapia się we wspomnieniach i zabiera nas do czasów swojej młodości i szaleńczej romantycznej miłości.

Przeszłość i teraźniejszość przeplatają się w Dziewczynie w błękitnej sukience na każdej stronie. Pozornie niewielkie wydarzenia budzą w Dorothei wspomnienia. Poznajemy więc jej rodzinny dom, siostry z którym się wychowywała i ojca, który przyprowadził do domu oryginała w kolorowej kamizelce. Jednak prosto z tych szczęśliwych czasów trafiamy, w te kiedy samotna, stara kobieta marzy o życiu, które utraciła. Jednocześnie jest gotowa stanąć twarzą w twarz z rzeczami, które wypierała ze swojego umysłu i osobami, które oskarża o zmarnowanie jej szczęścia. Możemy patrzeć jak dzięki śmierci Alfreda i w niej, i w całej rodzinie, zachodzą ogromne zmiany.

Postaci stworzone (ożywione) przez Gaynor Arnold są jednocześnie bardzo barwne i stereotypowe. Kobiety, to bezwolne istoty podległe we wszystkim mężczyznom, z kolei mężczyźni to bawidamki, hazardziści, nałogowcy. One rodzą dzieci i siedzą w domach, oni brylują na salonach. Jacyś tacy ci przedstawiciele płci brzydkiej (w większości) byli oślizgli i mataczący. Trudno znaleźć w nich było pozytywne cechy. Oczywiście zdarzyły się wyjątki od obu tych reguł. Jednym z nich, bawiącym mnie za każdym razem kiedy pojawiała się na scenie, była służąca Dorothei Prawdziwa "stara szkoła"- rządząca nie tylko domem, ale i jego właścicielką. Przy tym wszystkim chyba nie było osoby, która nie budziłaby jakiś moich emocji, czy była mdła i nieciekawa. Każda miała w sobie to coś, co sprawiało, że przykuwała moją uwagę.

Za pierwowzory Dorothei i Alfreda Gibsonów posłużyła para, która istniała w rzeczywistości. Dziewczyna w błękitnej sukience to historia życia Catherine i Charlesa Dickensów. Historia, jak sama autorka zaznacza, w której ożywają postaci z książek pisarza i w której luki wypełniły domysły Arnold. Czytając ją słyszałam stukot kół dorożek o bruk, widziałam buzujący w kominku ogień i, wraz z Dorotheą, stresowałam się spotkaniem z królową Wiktorią. Jeżeli macie ochotę cofnąć się o 150 lat, to zdecydowanie ta powieść przypadnie Wam do gustu. Ja zaś posmucę się, że jest to jedyna książka autorstwa Arnold i pozastanawiam dlaczego zmieniła nazwiska bohaterów. 

Książkę zgłaszam do wyzwania: Grunt to okładka

niedziela, 3 sierpnia 2014

Sezon ogrodniczy. "Samotnej matki rozterki miłosne"

Tym razem zacznę od samokrytyki. Nie wiem czy zaniewidziałam podczas ostatniego pobytu w bibliotece czy może to wina oświetlenia, ale to druga dość koszmarna okłada z rzędu z jaką mam do czynienia. Kto w ogóle to projektuje??

No dobrze, ale rozmawiajmy o samej książce (to będzie zdecydowanie krótka recenzja). W 12 rozdziałach (po jednym na każdy miesiąc prac ogrodniczych) poznajemy historię trzech rodzin. Pierwszą tworzy Alice tytułowa samotna matka wychowującą synka Alfiego, drugą jej przyjaciółka Molly z mężem i córeczką Lily, zaś trzecią nowi sąsiedzi Alice: Charles i Lola również z kilkuletnimi dziećmi. Ich przybycie zbiega się w czasie z początkiem konkursu na najpiękniejszy ogród, w który zaangażować postanawia się cała wieś. Również nowi mieszkańcy włączają się w tę inicjatywę, ofiarowując na cele konkursowe swoją działkę. 

Cała akcja obraca się wokół prac ogrodniczych. Bohaterowie jeżdżą po nowe roślinki, kopią, sieją itd. Dzieci rozrabiają, małżeństwa się kłócą, a z Loli coraz bardziej wychodzi kawał hetery. I dobrze bo jest ona jedynym ożywczym powiewem całej powieści. Cała reszta jest dość senna, spokojna i nieabsorbująca. Na szczęście bywa też całkiem zabawna, co ratuje tę książkę.

Samotnej matki rozterki miłosne to babska powieść na średnim poziomie. Uwagę przyciąga w stopniu niewielkim, ale jest na tyle sprawnie napisana, że czyta się ją błyskawicznie. Równie błyskawicznie się o niej zapomina. Mam wrażenie, że te kilka zdań, które napisałam to i tak za dużo jak na tę książkę. Jak na razie nie mam zamiaru dawać Gil McNeil drugiej szansy.