czwartek, 30 maja 2013

Nie zadzieraj z fryzjerem. "Zabójcze cięcie"

Czy ktoś powiedział, że kryminały muszą być smutne i poważne? Absolutnie nie! Zbrodnie można opatrzyć logiem, paradujących na szpilkach, nożyczek i dużą dozą przewrotnego humoru. Udowadnia to Ellen Byerrum.

Lacey nigdy nie marzyła o tym by pisać o modzie. Wręcz przeciwnie. W poprzedniej gazecie zajmowała się sprawami kryminalnymi, a po przyjściu do "Eye Street Observer" wiadomościami miejskimi. Do działu mody trafiła przypadkiem kiedy jej poprzedniczka umarła na stanowisku, a ona pechowo stała na linii wzroku naczelnego redaktora. Uznając Waszyngton za najmniej modne z amerykańskich miast, królestwo hełmu  z włosów i nijakich garsonek, odmówiła pisania o aktualnych trendach. W ten sposób powstały Zbrodnie w modzie, rubryka piętnująca i wyśmiewająca stylowe grzeszki osób znajdujących się na świeczniku.

Kiedy ginie wschodząca gwiazda fryzjerstwa, Angie, a szefowa salonu Stella wierci Lacey dziurę w brzuchu dziennikarka postanawia rozpocząć własne śledztwo. Szczególnie, że policja uznaje śmierć Angie za samobójstwo. Lacey podąża tropem porno-skandalu dotyczącego ważnych polityków i ludzi biznesu. Po drodze do prawdy wpada na byłego policjanta, Vicka, mężczyznę z którym kiedyś pracowała i którego darzy uczuciem, oraz niejednokrotnie podnosi ciśnienie swojemu szefowi. Wplątuje się przy tym w ogromne niebezpieczeństwo. Giną kolejne osoby, morderca robi się coraz bardziej bezczelny, a na scenę wkracza FBI.

Oczywiście książka typu Zabójcze cięcie nie mogłaby obejść się bez historii miłości, zazdrości i żalu w tle. Ale autorka przydała jej tak dużo ironii, że wyraźnie widać iż stanowi ona tylko dodatek do toczącego się śledztwa. Mamy możliwość przekonać się o tym niejako osobiście gdyż Ellen Byerrum daje nam wgląd w myśli Lacey. Oczywiście nie wszystkie, gdyż całą historię poznajemy nie z jej strony, ale jako bezstronny obserwator. Nie da się jednak przegapić, dość często występujących, ciętych uwag bohaterki. Żeby czytelnik nie czuł się zagubiony myśli Lacey zostały wyróżnione kursywą. 

Jeżeli czytaliście którąkolwiek z "nowojorskich", lekkich powieści obyczajowych to macie pogląd na styl jakim napisana jest ta książka. Czyta się ją bardzo dobrze, fabuła wciąga, a zagadka morderstwa wcale nie jest tak banalne jakby mogło się wydawać.

Ellen Byerrum, podobnie jak jej bohaterka, z zawodu jest dziennikarką. Przez lata pracowała w różnych gazetach, poczynając od niewielkich pism Zachodu, a kończąc na poczytnych, waszyngtońskich dziennikach. Również, podobnie jak Lacey, pisarka pasjonuje się modą i strojami vintage. Zabójcze cięcie jest pierwszą z serii książek o Zbrodniach w modzie. W obecnej chwili cykl liczy sobie dziewięć pozycji, z czego tylko jedna przetłumaczona została na język polski.

Jeśli macie ochotę na lekki i zabawny kryminał to śmiało możecie sięgnąć po Zabójcze cięcie.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle


poniedziałek, 27 maja 2013

Południowy romans. "Tysiąc dni w Wenecji"

Tysiąc dni w Wenecji to druga z rzędu książka, z którą mam problem. Z jednej strony już po kilku pierwszych stronach miałam świadomość, że nie jest to ten gatunek literacki, który darzę szczególnie ogromną sympatią, z drugiej była moja miłość do Włoch, która kazała mi czytać dalej.

Tym razem pisanie o książce należy zacząć od pisania o autorce. Marlena de Blasi jest zamieszkałą we Włoszech Amerykanką. Do gorącej Italii sprowadziła ją miłość do mężczyzny oraz kuchni tego kraju. Dlatego też dwie jej pierwsze książki: Smaki południowej Italii oraz Smaki północnej Italii zostały poświęcone typowym dla tych regionów potrawom. Zarówno książka, którą czytałam jak i kolejne jej powieści oparte są na przeżyciach autorki.

Podczas jednej z wizyt w Wenecji Amerykanka poznaje Nieznajomego. Mężczyzna mówi jej, że dostrzegł ją już kilka lat temu i od tego czasu się w niej kocha. On jest ustatkowanym bankowcem, ona, podróżująca po świecie, dziennikarką kulinarną. Kilka dni po jej powrocie do Stanów mężczyzna zjawia się u niej z wizytą. Wtedy Marlena i Fernando postanawiają się pobrać i zamieszkać w Wenecji.

Decyzja ta jest bardzo kontrowersyjna dla otoczenia kobiety. Fernando jest dla nich zagadką, kimś obcym dlatego podchodzą do całego pomysłu sceptycznie i nieufnie. Szczególnie, że szczęśliwi narzeczeni pierwszą młodość maja już za sobą. Jednak Marlena nie zamierza się poddać. Sprzedaje dom, zabiera tylko najpotrzebniejsze rzeczy i udaje się na drugą stronę Atlantyku. Początkowo dopasowanie się do nowej rzeczywistości sprawia jej ogromny problem. Szczególnie, że porzuciła bardzo aktywne życie na rzecz takiego gdzie jej jedynym obowiązkiem jest spędzanie czasu na plaży, a oddawanie się ukochanemu gotowaniu jest niekoniecznie najlepiej widziane przez Fernanda.

I to jest cała ta sfera książki,która interesowała mnie średnio. Romansowa historia poprowadzona jest zgrabnie i ciekawie, ale jak na razie toleruję jedynie romanse historyczne. 

Za to wciągnęła mnie bardzo opowieść o Wenecji, i Włoszech w ogóle. Marlena patrzy na ten kraj oczami twardo stąpającej po ziemi Amerykanki, kobiety interesu, która przywykła do niedyskutowania z przepisami i prowadzeniu aktywnego życia. Jeszcze przed wyjazdem z USA, podczas spotkań z panią konsul, która miała wystawić jej dokumenty potrzebne do zawarcia małżeństwa, odkryła, że we Włoszech czas płynie inaczej i teoretycznie można załatwić coś w trakcie godziny, ale w praktyce należy poświęcić na to wiele poranków. Mimo tego była bardzo zdziwiona kiedy okazało się, że dokumenty przygotowywane z taką pieczołowitością są nieważne gdyż zmieniły się przepisy. Dopiero południowa dusza Fernanda była w stanie wpłynąć na urzędników.

Kolejnymi zaskakującymi dla Marleny rzeczami była bezczynność i wyobcowanie. Nie była w stanie pogodzić się z tempem remontu mieszkania, tym, że gotowane przez nią potrawy są, według jej narzeczonego, zbyt wykwintne i lepiej, żeby nie gotowała czy z faktem, że dla sąsiadów stanowi kuriozum. Jej sytuacji nie ułatwiał fakt, że po włosku nie mówiła najlepiej. Opisy tego jak poznaje miasto, adaptuje się w nim, zaczyna rozumieć południową mentalność i szukać własnej dogi dla siebie sprawiały, że słyszałam szum wody i śpiew gondolierów.

Moje serce skradły również opisy potraw, tak barwne że budziły głód i sprawiały, że ciekła mi ślinka. Na szczęście na końcu zamieszczone zostały przepisy na wykorzystane w książce dania. Gdyby jeszcze włoskie produkty były u nas łatwiej dostępne, tańsze i smakowały tak, jak te oryginalne to już stałabym przy kuchence.

Patrząc na wszystkie te plusy to, pomimo tego, że w dalszym ciągu mam mieszane uczucia, powiem: czytajcie, gotujcie (a potem zaproście mnie na obiad :D)

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle



sobota, 25 maja 2013

Polowanie czas zacząć. "Chemia śmierci"

Manham to miejscowość z moich najgorszych koszmarów. Małe, senne miasteczko, gdzie wszyscy się znają, wszyscy mają się na oku i możesz mieszkać tam 10 lat i dalej być "obcym".

W takiej społeczności dochodzi do tragedii. Dwaj chłopcy znajdują zmasakrowane zwłoki kobiety. Na jej plecach, w nacięciach, ktoś umieścił łabędzie skrzydła. Z uwagi na postępujący rozkład ciała policja jest bezsilna. W związku z tym, że nikt ostatnio nie zaginął wydaje się, że zarówno sprawca jak i ofiara są z zewnątrz. I możliwe, że zbrodnia pozostałaby nierozwiązana gdyby jedna z mieszkanek nie zwierzyła się lekarzowi, że miała sen, w którym widziała jedną z sąsiadek. David Hunter postanawia sprawdzić te doniesienia i w ten sposób staje się jednym z uczestników makabrycznej gry. Szczególnie, że policja dość szybko odkrywa iż przed przyjazdem do Manham Hunter był antropologiem sądowym i zwraca się do niego z prośbą o pomoc.

David przybył do Manham kilka lat wcześniej uciekając przed przeszłością. Praca przy identyfikacji zwłok jest dla niego powrotem do poprzedniego życia dlatego początkowo odmawia, a potem stara się wyznaczyć jasne granice swego zaangażowania. Zmienia się to kiedy znika kolejna kobieta, a na miasteczko pada strach.

Przed lekturą słyszałam wiele dobrych opinii o twórczości Becketta, ale mnie jakoś on do siebie nie przekonał. Owszem książka jest ciekawa, fabuła wciągająca, a zagadka odpowiednio mroczna i skomplikowana, ale coś mi ciągle nie pasowało. I zdecydowanie nie chodziło o, dość realistyczne, opisy rozkładu ciała. Te wydawały się pasować do historii i przybliżały pracę głównego bohatera. Mam wrażenie, że tym co mnie zraziło była narracja. 

Opowieść prowadzona przez Davida była taka jak całe Manham: powolna i senna. Pełna roztrząsania przeszłości, smutku i niepewności. Kontrastowała przez to z koszmarem, który dział się naokoło. 

Podobali mi się za to bohaterowie Chemii śmierci. Simon Beckett stworzył galerię przeróżnych typów, przy których czytelnik nie może pozostać obojętny, i których działalność wprowadza w błąd. Z pomiędzy nich wybija się przede wszystkim postać pastora Scarsdale, który postanawia wykorzystać zbrodnie do nawrócenia swoich owieczek i stania się znaną osobistością. Robi to w iście średniowiecznym stylu: strasząc piekłem, nazywając morderstwa karą za grzechy miasta itd. 

Chemia śmierci pierwszą książką autorstwa Simona Becketta. Przygody Davida Huntera kontynuuje on w kolejnych powieściach. W obecnej chwili seria liczy cztery książki. Inspiracją do jej powstania była jego wizyta na trupiej farmie w Tennessee.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

 

Trudno jest mi kategorycznie stwierdzić "przeczytajcie koniecznie". Z jednej strony wciągnęłam się w fabułę i rzeczywiście podczas czytania ostatnich stron miałam serce w gardle, ale z drugiej... Także przekonajcie się sami czy jest to książka dla Was.

czwartek, 23 maja 2013

Stosiki oraz biję się w pierś

Od tego bicia zacznę. Jak może zauważyliście ostatnio bywam na blogu jakoś fanaberyjnie. Na pewno uczestnicy wyzwania dostrzegli ślimacze tempo dodawania kolejnych książek. Nie znaczy to wcale, że skończył mi się zapał, ale maj obfituje w ważne wydarzenia, wyjazdy itd. więc rzadziej mam okazję usiąść do komputera. Dodatkowo brak słońca działa na mnie przygnębiająco. Ale obiecuję poprawę :-D

A teraz to co najprzyjemniejsze: stosy. Jak zwykle dwa. Pierwszy recenzyjno-zakupowy

Pięć pierwszych książek otrzymałam od Grupy Wydawniczej Publicat i jak zwykle jestem nim zachwycona.
1. Jo Nesbo, Pierwszy śnieg
2. Philippa Gregory, Władczyni rzek
3. Philippa Gregory, Dawid Baldwin, Michael Jones, Kobiety wojny dwu róż
4. Donald Spoto, Wyższe sfery. Życie Grace Kelly
5. R.M. Edsel, B. Witter, Obrońcy dzieł sztuki
Dwie kolejne to efekt wizyty we wrocławskiej "taniej książce"
6. Carrie Karasyov, Jill Kargman, Wilki w modnych ciuszkach
7. Język francuski. 1000 idiomów

Drugi stosik jest w całości biblioteczny. W znacznej mierze przeczytany i lada dzień można się spodziewać kilku recenzji

1. Marlena de Blasi, Tysiąc dni w Wenecji
2. Katharine McMahon, Córka alchemika
3. Ann Mah, Miłość w pięciu smakach
4. Douglas Preston, Lincoln Child, Taniec śmierci
5. Simon Beckett, Chemia śmierci
6. Vanora Bennett, Portret nieznanej damy

Jak zwykle pytanie: czytaliście coś z tego? Polecacie/odradzacie?
I na koniec trochę prywaty. Zasypują mnie ostatnio komentarze ze spamem, zaś najczęstsze wejścia na bloga są ze stron dla dorosłych- wie ktoś czy mogę temu jakoś zaradzić?

środa, 22 maja 2013

Drewniany czy złoty? "Tajemnica Graala"

O tym, że święty Graal jest ważnym symbolem naszej kultury chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Motyw poszukiwania tajemniczego kielicha znajdziemy w wielu książkach czy filmach. I właśnie głównie do związanych z tym cudownym naczyniem legend i opowieści nawiązują w swojej książce Mike Aquilina i Christopher Bailey.

Autorzy w swoich poszukiwaniach prawdy o tajemniczym naczyniu sięgają do najdawniejszych przekazów czyli po prostu do Pisma Świętego. Mówią o roli jaką Graal mógł odgrywać od początków swego istnienia. Naszą podróż w poszukiwaniu odpowiedzi zaczynamy w Jerozolimie, po to, aby w niedługim czasie, udać się na drugi kraniec Europy, do miejsca do którego kielich miał przybyć razem z Józefem z Arymatei czyli do Brytanii. 

Po dość spokojnych początkach lektury zostajemy rzuceni pomiędzy Piktów, Walijczyków, Rzymian i Brytów żeby ulec Anglosasom. Mamy możliwość obserwować jak legenda o Graalu jest wzbogacana dzięki miejscowym wierzeniom, jak sama je ubogaca i jak ogromny wpływ ma na dworską kulturę Europy. Znaczna część książki zostaje poświęcona królowi Arturowi i rycerzom okrągłego stołu. Autorzy sięgają do tekstów powstałych w XII i XIII w. Przybliżają czytelnikowi legendy umieszczając je w otoczeniu kulturowym, dzięki czemu przestajemy patrzeć na nie z punktu widzenia XX czy XXI- wiecznego odbiorcy, ale dowiadujemy się jak były odbierane przez ludzi, dla których powstawały. Dwoistość tego przekazu, który z jednej strony jest tylko piękną historią o rycerzach, a z drugiej okazuje się był wezwaniem do nawrócenia była dla mnie zaskoczeniem.


Oczywiście temat Graala nie umarł wraz ze średniowieczem. Znajdujemy go choćby w malarstwie prerafaelitów czy współczesnych filmach. Jednak autorzy nie skupiają się w swojej książce jedynie na zewnętrznej powłoce. Tajemnica Graala  to także próba odpowiedzi na pytanie czym jest ten kielich dla chrześcijanina i jakie wartości niesie ze sobą. Stąd liczne odwołania do Eucharystii i jej znaczenia w życiu osoby wierzącej.

Obawiałam się, że Tajemnica Graala może być nadmiernie moralizatorska bądź naukowa. Na szczęście te moje obawy okazały się płonne. Owszem nie jest to kolejna powieść, której bohaterowie udają w emocjonujące poszukiwania mistycznego naczynia, ale czytało mi się ją bardzo dobrze i z ogromnym zaciekawieniem. Książka napisana jest tak lekkim stylem, że momentami nie sposób się nie uśmiechnąć.  Myślę, że może stanowić ona świetną lekturę dla tych, którzy chcą zmierzyć się z innym Graalem niż ten Monthy- Pythonowski.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu M




Książkę zgłaszam do wyzwań:


poniedziałek, 20 maja 2013

Dworska miłość. "Zemsta róży"

Dawno nie czytałam tak zaskakującej i przewrotnej książki. A pomyśleć, że trafiłam na nią zupełnie przypadkowo.

Akcja Zemsty róży zaczyna się nietypowo. Cesarz Konrad organizuje coroczne spotkanie arystokracji. Z dala od czujnych oczu Kościoła, przez kilka dni, panowie oddają się pijaństwu i rozpuście. W tych to oto pięknych okolicznościach poznajemy głównych bohaterów powieści. Młodego władcę wielkiego imperium, którego jego rada chce zmusić do małżeństwa z niezbyt urodziwą niewiastą; zarządcę jego dworu: Marcusa- mężczyznę, który ośmielił się zakochać w swojej narzeczonej i zamiast odwlekać moment ślubu stara się go przyspieszyć. Na bachanalia nie stawił się Jouglet, minstrel i przyjaciel cesarza, a także szpieg i największy intrygant na dworze. Znajduje się on w tym czasie u przyjaciół, gdzie w jego głowie rodzi się plan wprowadzenia na dwór ubogiego rycerza Willema z Dole i pomóc mu w zrobieniu wielkiej kariery.

Problem jest jeden: Willem to prowincjonalny, żyjący szczytnymi ideałami mężczyzna, który na pełnym spisków dworze czuje się jak jagnię między wilkami, przez co plany minstrela nie raz stają na głowie. To co się dzieje to prawdziwy galimatias. Co i rusz na jaw wychodzą nowe tajemnice, ludzie zrzucają skórę, odkrywają prawdziwe oblicza i przeszłość i jedynie cesarski brat i stryj pozostają niezmiennie źli- od pierwszej do ostatniej strony. Zaś tytułowa róża nie tylko zachwyca urodą i budzi miłość, ale też jest gotowa walczyć o swoje szczęście.

Po Zemście róży spodziewałam się raczej poważnej, pełnej intryg, powieści historycznej. I częściowo spełniła te moje oczekiwania. Bo rzeczywiście przeróżnych intryg w niej nie brakowało. Momentami wręcz zaczynało się od nich kręcić w głowie. Za to zdecydowanie nie jest to książka poważna. Trudno się temu dziwić patrząc na to, że głównym bohaterem autorka uczyniła minstrela. Pewnego siebie, cynicznego, cieszącego się zaufaniem władcy i ogromną niezależnością, a jednocześnie, dzięki swojej pozycji, mogącego bez obaw komentować otoczenie. 

Powieść jest lekka, zabawna i bardzo przewrotna. Takich zwrotów akcji jakie funduje nam autorka zdecydowanie się nie spodziewałam. Trudno było mi się oderwać od lektury i mam nadzieję na więcej, szczególnie że Nicole Galland napisała jeszcze kilka innych książek, które może doczekają się kiedyś tłumaczenia na język polski.

Na koniec warto zauważyć, że Zemsta róży nie jest pretenduje do miana książki historycznej. Większość występujących w niej postaci, łącznie z cesarzem Konradem, to postaci fikcyjne. Sama autorka pisze iż chodzi jedynie o oddanie ducha epoki, a nie przedstawienie historycznych faktów. I rzeczywiście udało się jej to osiągnąć. Zresztą trudno się dziwić barwności opisywanego przez nią świata, skoro inspiracją do powstania powieści był XIII- wieczny poemat Romans róży. Utwór skandalizujący i, jak na tamte czasy, nietypowy.

Po raz kolejny przypadkowo trafiłam na świetną lekturę. Mam nadzieję na więcej takich przypadków i zachęcam do sięgnięcia po Zemstę róży.

wtorek, 14 maja 2013

Teroryści atakują. "Czarny piątek"

Po raz pierwszy skończyłam lekturę książki Alex Kavy z mieszanymi uczuciami. Bo z jednej strony całkiem interesująca fabuła, ale z drugiej jakoś powieść do mnie nie przemówiła.

W największym centrum handlowym USA, w okresie wzmożonego ruchu dochodzi do ataku terrorystycznego. W budynku wybuchły trzy bomby podłożone przez niczego nieświadomych kurierów. Straty nie są ogromne- w całej akcji chodziło bardziej o efekt psychologiczny niż masakrę ludności. Jedyne co poszło nie tak, to fakt, że jeden z kurierów przeżył. Tajemniczy mężczyzna stojący za zamachami postanawia upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zabić kuriera i jego towarzyszy oraz uderzyć w kolejnym miejscu. Maggie O'Dell ma 24 godziny, żeby rozpracować jego zamiary. Zapewne byłoby jej łatwiej gdyby w sprawę nie był zamieszany jej przyrodni brat.

Po raz kolejny fabuła była skonstruowana tak, że czytelnik pozostawał w niepewności przez całą lekturę. Znowu towarzyszyliśmy przestępcy w jego poczynaniach i mogliśmy śledzić bieg jego myśli. Brakowało mi jednak pewnej rzeczy. Owszem szef terrorystów był postacią wielopłaszczyznową, zmieniającą twarze i nieprzeciętnie inteligentną, ale w przeciwieństwie do poprzednich morderców, robił wrażenie absolutnie zrównoważonego psychicznie. Każdy jego ruch był zaplanowany, przemyślany, nie pozostawiał miejsca na działanie przypadku. Mam jednak wrażenie, że bardziej do mnie przemawia postać "wariata" ogarniętego obsesją.

Druga rzecz, która zgrzytała mi w Czarnym piątku to bohaterowie. Ze względu na cięcia finansowe agent Tully nie tylko nie leci z Maggie na miejsce zbrodni, ale nie bierze żadnego udziału w śledztwie. Nie ma też innych postaci, które polubiliśmy we wcześniejszych częściach albo występują one tylko epizodycznie. Dodatkowo miejsce dyrektora Cunninghama zajął zastępca dyrektora, Kunze. Człowiek oskarżający Tully'ego i Maggie o śmierć swojego poprzednika, deprecjonujący ich umiejętności i przydatność dla FBI i starający się na stałe zasiąść w dyrektorskim fotelu. I to właśnie on towarzyszy agentce O'Dell w śledztwie.

Czarny piątek przykuł moją uwagę, wciągnął w skomplikowane śledztwo, ale nie zachwycił. Mimo wszystko myślę, że tak samo jak wszystkie poprzednie książki Alex Kavy mogę go z czystym sercem polecić.

piątek, 10 maja 2013

Świat babeczek. "Przepis życia"

Wiadomo, że nic tak nie poprawia humoru jak czekolada. Gdyby przywódcy wielkich armii jedli ją codziennie świat dawno zapomniałby o wojnach. Okazuje się, że takie terapeutyczne działanie posiada nie tylko ona, ale również babeczki.

Annie i Julia spotykają się po raz pierwszy od dziesięciu lat. Patrząc na nie trudno jest uwierzyć, że razem się wychowywały, chodziły do szkoły i były najlepszymi przyjaciółkami. Teraz pomiędzy nimi stanął ogromny emocjonalny mur. Kiedy więc wpadają na siebie na, odbywającym się w rodzinnym domu Julii, przyjęciu są sobie obce. Różni je wiele rzeczy. Łączy jedynie miłość do słodyczy.

Annie jest cukiernikiem. Talent kulinarny odziedziczyła po swojej matce, kucharce pracującej dla rodziny Julii. Od je śmierci Annie marzy o odnalezieniu jej notesu z przepisami oraz  założeniu własnej cukierni. Z kolei Julia to bizneswomen, która nagle rzuciła pracę w Nowym Jorku i wróciła do rodzinnego San Francisco aby czuwać nad przygotowaniami do swojego ślubu. Wyraźnie jednak trapią ją jakieś smutki i rozterki. W ich pozbyciu się ma jej pomóc pewien projekt: cukiernia, na którą ona wyłoży pieniądze, a której szefową będzie Annie.

Początki współpracy są trudne. Nie tylko ze względu na atmosferę między bohaterkami, ale również dlatego że remont lokalu napotyka na coraz to nowe trudności. Ktoś wybija szybę, niszczy drzwi, a na desce przeznaczonej na blat baru napisał: „To nie jest miejsce dla ciebie”. Słowa, które Annie wielokrotnie słyszała podczas ostatniego roku w liceum. Ostatnich chwil spędzonych wraz z Julią. Wydaje się, że ich prześladowcą jest osoba, która zna ich przeszłość.

Narratorkami Przepisu na życie są na przemian Annie i Julia. Dzięki temu zabiegowi możemy spojrzeć na te same wydarzenia z różnej strony. Mamy także wgląd w różne aspekty ich przeszłości, które mają wpływ na współczesne wydarzenia. Obie muszą zmierzyć się z trudnymi wspomnieniami. Dopóki sobie z nimi nie poradzą, nie będą w stanie normalnie istnieć.

Ciekawym zabiegiem jest podzielenie tekstu na miesiące. Autorka rozpoczyna od powtórnego spotkania bohaterek w czerwcu i kończy na maju kolejnego roku. Z każdego kolejnego miesiąca wybiera te wydarzenia, które dotyczą ich obu i wspólnie zakładanej cukierni. Dzięki temu nie zasypuje czytelnika mnogością wątków i bohaterów.

Przyznam, że spodziewałam się kolejnej romantycznej historii okraszonej sporą dawką apetycznych potraw. I pod tym względem Przepis życia mnie zaskoczył. Pojawiający się w nim wątek miłosny jest tylko dodatkiem, nie stanowi najistotniejszego elementu fabuły.

Trudno uwierzyć, że Przepis życia to literacki debiut Meg Donohue. Powieść czyta się jednym tchem cały czas mając nadzieję, że bohaterkom uda się naprawić relacje. Jedyne co mnie rozczarowało to brak przepisów. Opisy kolejnych serwowanych przez Annie babeczek sprawiają, że czytelnikowi cieknie ślinka. Nie może jednak przekonać się jak smakowałyby one w rzeczywistości.

wtorek, 7 maja 2013

W szachy o życie. "Ósemka"

Są książki, które budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony fabuła wydaje się być ciekawa, stworzona z pomysłem, z drugiej jednak lektura idzie mi opornie, myśli podczas czytania uciekają, a po książkę sięgam z lekką niechęcią. Taka niestety była właśnie Ósemka.

Pomysł połączenia w jednej książce historii i teraźniejszości (lub raczej bardzo niedawnej przeszłości) nie jest niczym nowym. Tak samo jak poszukiwanie mistycznego, zaginionego przedmiotu, który ma niezbadane możliwości. Wszystko to brzmi ciekawie i intrygująca, ale przyjrzymy się temu dokładniej.

Tajemniczym przedmiotem, na tropie którego są bohaterowie Ósemki, są szachy- wykonane przez Maurów, podarowane Karolowi Wielkiemu i przez niego ukryte w opactwie Montglane aby nikt nie zawładnął ich ogromną mocą (jakie dokładnie mają one właściwości dowiadujemy się dopiero na ostatnich stronach- wcześniej autorka przedstawia je dość mgliście). Do zawładnięcia kompletem dążyły koronowane głowy i rządni władzy politycy wielu krajów i wielu epok. Aż dziw, że przetrwały one schowane przez prawie tysiąc lat.

Historyczna fabuła zabiera nas do Francji czasów Wielkiej Rewolucji. W związku z likwidacją klasztorów przeorysza opactwa Montglane wydobywa szachy, rozdaje figury swoim zakonnicom i wysyła je z nimi w różne zakątki Europy tak, aby nikt nie zebrał całego kompletu. My towarzyszymy dwóm nowicjuszkom: Mireille i Valentine, które zamieszkują u swojego opiekuna, malarza Jacquesa- Louis Davida. Umieszczone w samym centrum Paryża panienki mają być punktem kontaktowym dla wszystkich sióstr, którym grozi niebezpieczeństwo. Nie spodziewają się, że zostaną uwikłane w politykę i że te drogocenne figurki będą mieć tak ogromny wpływ na ich losy: przyciągną śmierć, zmuszą do podróży przez pustynię, ofiarują miłość.

Akcję części współcześniejszej poznajemy z ust jej głównej bohaterki: Catherine. Jest ona ekspertem komputerowym (a w latach 70. kobieta na takim stanowisku to widok nieczęsty). W związku z narażeniem się szefowi ma zostać wysłana na kontrakt do Algierii. Znajomy prosi ją wtedy żeby przywiozła stamtąd stare szachowe figury. Przed wyjazdem dostaje ona dziwne ostrzeżenie, z ust starej kobiety, podającej się za wróżkę. Staje się też uczestnikiem dziwnego turnieju szachowego oraz znajduje zwłoki zaginionego szofera przyjaciółki. Wyraźnie ktoś interesuje się jej osobą, a intryga wokół niej zaczyna gęstnieć.

Opis fabuły brzmi bardzo interesująco, ale w praktyce nie był już tak różowo. Przede wszystkim miałam wrażenie, że ciągle któraś z bohaterek jedzie przez pustynię (przy czym autorka stara się nam bardzo dokładnie przedstawić mijane krajobrazy). Druga irytująca mnie rzecz to była kompletna nieświadomość Catherine. Wypełniała ona polecenia kolejnych osób, szła tam gdzie została wysłana, akceptowała niejasne wskazówki i bardzo powoli szukała rozwiązań. Na niekorzyść książki działała jeszcze jedna rzecz: matematyczne rozważania prowadzone w kontekście czy to komputerów, szachów czy ropy. Wynika to zapewne z tego, że Katherine Neville karierę robiła właśnie w dziedzinie komputerów. Pracowała dla OPEC, była wiceprezesem Bank of America. Jednocześnie zajmowała się malarstwem i fotografią. Postać Catherine obdarzyła ona zarówno swoimi pasjami jak i doświadczeniami zawodowymi. Ósemka jest literackim debiutem pisarki i jedną z czterech jej książek.



Oczywiście Ósemka ma nie tylko słabe strony. Były momenty, że lektura naprawdę mnie wciągała. Trzeba przyznać, że zrobienie bohaterami "sław" Wielkiej Rewolucji było całkiem ciekawym zabiegiem. Również XX- wieczne postacie przyciągają uwagę czytelnika. Jest to zbieranina przeróżnych charakterów, która nie raz zaskakuje swoim zachowaniem- potrafi rozbawić i przestraszyć.

Mimo wszystko jednak, dla mnie Ósemka jest zmarnowanym pomysłem zapisanym na prawie 700 stronach. Uważam, że bazując na wizji Katherine Neville można było stworzyć dużo ciekawszą powieść.

poniedziałek, 6 maja 2013

Boże, chroń królową! "Elżbieta II. Portret monarchini"

Elżbieta II to swoista ikona. Dla mnie, tak jak zapewne dla wielu, jest pewnego rodzaju pewnikiem w niespokojnym świecie. Podczas gdy zmieniają się prezydenci, premierzy, przywódcy, papieże ona nieporuszenie trwa na stanowisku.

Zawsze podziwiałam królową angielską za siłę, którą posiada. Jednak jak ogromne są jej pokłady zrozumiałam dopiero podczas lektury książki Elżbieta II. Portret monarchini. 

Książa opowiada o życiu angielskiej władczyni od momentu niespodziewanego wstąpienia na tron jej ojca aż do czasów współczesnych. Niespodziewany "awans" ojca sprawił, że był on nieprzygotowany do sprawowania władzy. Chciał przed tym uchronić swoją następczynię dlatego Elżbieta już od najmłodszych lat zapoznawana była z angielskim prawodawstwem i obowiązkami monarchy. Mamy szansę zobaczyć wydarzenia, które ukształtowały młodą dziewczynę i sprawiły, że stała się ona potem niezłomną kobietą. 

Ilość materiałów, do których sięgnęła autorka jest imponująca. Bibliografia zajmuje sześć, gęsto zapisanych, stron. Są tam zarówno opracowania naukowe (niestety tylko kilka z nich zostało przetłumaczonych na język polski), jak i programy telewizyjne czy prace do tej pory nigdzie nie publikowane.

Zapewne w tym momencie zaczęliście się obawiać, że Elżbieta II. Portret monarchini to nudna, stricte naukowa, biografia, której lekturę może przetrwać jedynie historyk. Zdecydowanie tak nie jest. Sally Bedell Smith stara się pokazać jak najbardziej ludzkie oblicze tej niezłomnej kobiety. Skupia się na panujących w rodzinie Windsorów relacjach, licznych podróżach rodziny królewskiej, ich reakcji na wydarzenia ważne dla kraju i radzeniu sobie z nowymi czasami i obyczajami. Dzięki temu królowa przestała być dla mnie postacią posągową, idealną, ale zeszła z piedestału i okazała się być realnym człowiekiem z ogromnymi pasjami, śmiejącym się z dowcipów i rozpaczającym po stracie. 

Biografia ta, to nie tylko historia, często dość burzliwa, jednej rodziny, ale także okazja przyjrzenia się temu jak przez 60 lat panowania królowej zmienił się świat. Autorka nie skupia się co prawda na przedstawieniu epoki samej w sobie, ale czyni ją barwnym tłem dla opisywanych przez siebie wydarzeń. 

Książka została wzbogacona licznymi fotografiami z najważniejszych chwil życia Elżbiety i rodziny Windsorów. Głownie przedstawiają ich one podczas pełnienia oficjalnych obowiązków, ale nie brakuje też zdjęć z ich życia prywatnego. Najbardziej zaskoczyły mnie te z młodości królowej- nie miałam pojęcia, że była ona taką pięknością. 

Sam fakt, że autorka jest Amerykanką sprawia, że ma ona do brytyjskiej monarchii dość neutralny stosunek. Przygląda się jej , jak pięknemu zjawisku, a jednocześnie nie agituje w swojej książce za czy przeciw. Choć na pewno widać tam dużo sentymentu żywionego dla Elżbiety, którą Sally Bedell Smith miała okazję dwukrotnie, przelotnie spotkać. 

Elżbieta II. Portret monarchini to nie pierwsza biografia członka rodzin Windsorów napisana przez Sally Bedell Smith. Wcześniej spod pióra tej amerykańskiej historyczki wyszła biografia księżnej Diany, a także opowieści o osobistościach ze świata polityki m.in. Kennedym czy Clintonach.

Na koniec przyznam, że autorka/tłumaczka kupiła mnie już pierwszym zdaniem. Mianowicie pisząc o ślubie najmłodszego pokolenia królewskiego rodu użyła określeń: książę Wilhelm i księżna Katarzyna, a nie książę William i księżna Kate, które mnie osobiście bardzo irytują (w końcu mamy królową Elżbietę a nie Elisabeth). Niby jest to drobiazg, ale świadczy o dużej dbałości o szczegóły i dał mi nadzieję, że cała książka jest taka "dopieszczona". I nie zawiodłam się.

Po raz kolejny zaczęłam zazdrościć Brytyjczykom monarchii. Szczególnie, że Elżbieta wyzierająca z kartek książki to osoba, z której każdy obywatel, niezależnie od politycznych przekonań, może być dumny. Elżbieta II. Portret monarchini to doskonała lektura dla każdego, kto choć raz zadawał sobie pytanie "jak to z tą rodziną królewską jest naprawdę?". Polecam.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat



Książkę zgłaszam do wyzwań:



środa, 1 maja 2013

Ćwicząc dygnięcia. "Córka markizy"

Kilka miesięcy temu miałam przyjemność czytać pisarski debiut Lauren Corony Wenecję Vivaldiego. Zachwycałam się wtedy tamtą powieścią i pisałam, że chętnie sięgnęłabym po kolejne dzieła autorki. Udało mi się to ostatnio i przyznam, że zostałam pozytywnie zaskoczona. Córka markizy spodobała mi się jeszcze bardziej.

Po raz kolejny autorka swoimi bohaterkami czyni dwie młode, wychowywane razem, panienki. Jedna z nich, Lili, jest córką markizy Emilie de Chatelet, genialnej matematyczki, jednej z pierwszych kobiet, które odważyły się poświęcić nauce. Niestety dziewczyna nie miała okazji poznać matki, gdyż ta umarła zaraz po porodzie. Wychowuje ją przyjaciółka Emilii, Julie de Bercy, której córka, Delphine, jest rówieśniczką Lily i jej najlepszą przyjaciółką. Dziewczynki bardzo się różnią. Podczas gdy, Lilly odziedziczyła po matce inteligencję, ciekawość świata, niechęć do konwenansów i dworskiego życia oraz odwagę by przeciwstawić się narzucanym ograniczeniom, Delphine marzy o pobycie na dworze, pięknych sukniach, kapeluszach, a przede wszystkim o dobrym mężu. W związku z tym dziwi trochę ogromna przyjaźń jaka łączy obie bohaterki. Lata wspólnie spędzone w klasztornej szkole i dość wyzwolonym domu sprawiły jednak, że są one sobie bliskie jak siostry.

Miałam wrażenie, że francuski dwór z wieku XVIII jest zdecydowanie bliższy autorce niż Pieta, o której pisała poprzednio. Najlepsze domy Paryża to nie tylko miejsce spotkań towarzyskiej śmietanki miasta, ale również gniazdo żmij, z którymi dziewczęta będą sobie musiały poradzić. Każda zrobi to na swój sposób: intelektem bądź wdziękiem.

Lauren Corona opowiada jednak nie tylko o dwóch wchodzących w życie panienkach. Narrację dotyczącą ich życia w połowie wieku XVIII przeplata ona krótkimi migawkami z życia markizy Emilie de Chatelet. Widać wyraźnie fascynację autorki tą kobietą i jej dokonaniami. Przyglądamy się jej przez
30 lat. Zostajemy wtajemniczeni w nieszczęśliwe małżeństwo, liczne romanse, a także ujawnienie się jej jako naukowca.

Z jednej strony Córka markizy to sprawnie opowiedziana historia dorastania i poszukiwania własnej drogi, książka spokojna, nostalgiczna. Z drugiej jednak strony z dużą dozą ironii i humoru opowiadająca o realiach epoki: strojach, konwenansach itd. Przygotowania bohaterek do prezentacji na dworze zdecydowanie obudziły moje rozbawienie. Jednocześnie poczułam ulgę, że zmiana obyczajów sprawiła iż nie muszę się zamartwiać tym czy mam tren ułożony idealnie co do milimetra.

Zdecydowaną zaletą powieści są również jej bohaterowie. Chyba w całej książce nie ma ani jednej mdłej postaci. Są okrutne, przesłodzone, naiwne, zdeterminowane, ale nigdy nudne.

Wszystko to sprawia, że mam nadzieję, iż każda kolejna książka Lauren Corony będzie takim pozytywnym zaskoczeniem. I nie mogę już doczekać się następnych.