wtorek, 30 października 2012

W jednej kamienicy. "44 Scotland Street"

Zawsze wydawało mi się, że powieść pisana, i publikowana, w odcinkach to formuła, która lata świetności ma już za sobą. Kojarzy mi się ona raczej z dziełami końca XIX i początków XX w. Jednak Alexander McCall Smith udowodnił, że nie jest to forma przebrzmiała.

44 Scotland Street to krótkie opowiastki z życia mieszkańców jednej z kamienic znajdującej się w artystycznej dzielnicy Edynburga. Parter zamieszkują Irene, jej mąż i pięcioletni syn Bertie. Chłopiec jest przez matkę kreowany na genialne dziecko grające na saksofonie, mówiące po włosku i nierozumiane przez przedszkolną opiekunkę, która zna się tylko na dzieciach przeciętnych. Sam malec właśnie dojrzewa do buntu przeciw wszystkim obowiązkom i zajęciom dodatkowym. Jego zachowanie sprawia, że Irene uznaje za jedyne rozwiązanie psychoterapię...

Mieszkanie nad nimi wynajmuje dwójka młodych ludzi. Bruce, absolutnie narcystyczny pracownik branży nieruchomości i nowa lokatorka: Pat robiąca sobie właśnie drugi rok przerwy przed studiami i poszukująca własnego miejsca w życiu.

Oprócz nich poznajemy także najstarszą z mieszkanek kamienicy, Domenicę Macdonald. Kobietę nietuzinkową, ironicznie komentującą zachowanie pozostałych lokatorów. W pewien sposób jej postać spaja całą fabułę. Zaprzyjaźnia się ona z Pat, przedstawia jej kolejnych ludzi, udziela rad dotyczących pracy i zachowania. Jest ona też zdecydowanie najbarwniejszą postacią całej powieści. No może jeszcze może z nią pod tym względem konkurować pies pijący piwo i puszczający oczko do ładnych dziewczyn.

Tym co łączy losy prawie wszystkich bohaterów, oczywiście oprócz adresu, jest tajemniczy obraz- własność galerii, w której pracuje Pat. Nie wiadomo kto go namalował, ale wydaje się, że jest on dużo warty. Dlatego po włamaniu w galerii dziewczyna zabiera go do domu, skąd przypadkiem trafia on na bal Stowarzyszenia Konserwatystów Południowego Edynburga. Jego zaginięcie/poszukiwania/próba wyceny spaja fabułę, sprawia, że nie jest ona tylko historyjkami o obcych sobie ludziach.

Muszę przyznać, że galeria ludzkich charakterów stworzona przez autora jest bardzo różnorodna. Począwszy od postaci Bruce'a i Irene, które znielubiłam już po pierwszym kontakcie, poprzez Pat i jej szefa Matthew, których miałam ochotę popchnąć żeby w końcu zrobili coś ze swoim życiem i przestali być tak niesamowicie bierni, aż do Domenici i Dużej Lou, przy których nie sposób było się nie uśmiechnąć.

Tak samo jak uśmiech budziły niektóre z opisywanych perypetii. W końcu uroczysty bal na sześć osób nie jest to rzecz spotykana powszechnie. Jednak były też momenty, w których lektura mnie nie porywała. Tak jak obiecuje okładka książka jest niesłychanie ciepła i pozytywna, ale chwilami aż za bardzo. 

Alexander McCall Smith zasłynął jako autor serii Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1., a także książek dla dzieci. Miasto, które pokazuje nam w 44 Scotland Street jest miastem, w którym on mieszka i pracuje. Stąd też może emocjonalne opisy niektórych miejsc. Zajmuje się nie tylko literaturą, ale również muzyką, teatrem czy podróżami.

Polecam 44 Scotland Street jako część zimowego zestawu składającego się z kubka z gorącą herbatą/ kakaem i ciepłego koca.


Książkę zgłaszam do wyzwania "Z literą w tle"

piątek, 26 października 2012

Zabić Holmsa! "Sherlockista"

Kto mógłby chcieć zabić Holmesa? Graham Moore sugeruje, że było to marzenie Arthura Conan Doyla. Marzenie, które dało się na chwilę ziścić. 

Sherlockista to powieść dziejąca się jednocześnie w dwóch płaszczyznach. Pierwsza z nich to przełom XIX i XX w. kiedy to Arthur Conan Dolye postanawia uniezależnić się od stworzonego przez siebie bohatera. Chce przestać być pisarzem słynącym tylko z postaci Sherlocka Holmesa. Pamiętacie tę sceną kiedy wielki detektyw leci w dół urwiska wprost do wodospadu? Powstała ona właśnie wtedy. Tylko Conan Doyle nie przewidział jednego: czytelnicy tak bardzo pokochali bohatera, że teraz uśmiercający go autor stanie się wrogiem publicznym. Przy okazji wielu ataków jakie zostają na niego przypuszczone, Conan Doyle otrzymuje bombę, a w niej zaproszenie do rozwiązania zagadki. Podejmuje rzuconą rękawicę i wraz z Bram Stokerem (tak, tym od Drakuli) udaje się w najgroźniejsze zaułki Londynu, żeby znaleźć mordercę młodych kobiet.

Druga część historii dzieje się współcześnie. Świat miłośników Holmesa wrze. Jeden z nich odnalazł zaginiony dziennik pisarza wyjaśniający co skłoniło Conan Doyla do ożywienia swojego bohatera. Ma go przedstawić podczas dorocznego zjazdu Sherlockistów. Wtedy też do elitarnego towarzystwa "Chłopców z Baker Street" zostaje przyjęty młody badacz literatury, Harold White. W ciągu kilku godzin poznaje on najważniejsze osoby z tego światka, a także zostaje wplątany w morderstwo i wyrusza na poszukiwanie, powtórnie zaginionego, dziennika.

Trzeba przyznać, że oba śledztwa wciągają. Jednak jak dla mnie zdecydowanie ciekawsze było to z przeszłości. Z jednej strony mieliśmy szanowanego obywatela, któremu wydaje się, że o prowadzeniu śledztwa wie wszystko, w końcu nie raz o tym pisał, a z drugiej prawdziwych zbirów i społecznych wykolejeńców. Conan Doyle był w tym wszystkim uroczo zagubiony i strasznie mieszczański. Muszę powiedzieć, że budził mój uśmiech i to zarówno radości jak i politowania. Również świetnie wykreowana została postać Bram Stokera, niedocenianego pisarza, który troszczy się żeby gwiazdom teatru niczego nie brakowało i dla którego londyńskie zaułki zdecydowanie nie są ziemią nieznaną.

Troszkę inaczej było w przypadku śledztwa dziejącego się obecnie. Według mnie postaci były niedokończone i niezbyt wyraziste, no może oprócz Sebastiana Conan Doyl'a, który jawił się jako zdecydowany zły charakter. Brakowało mi jakiegoś uporządkowania w prowadzonych przez White działaniach. Niejednokrotnie miałam wrażenie, że jego odkrycia są dziełem zbyt dużego przypadku. 

Zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz. Mianowicie informacja od autora, z której dowiedziałam się, że Sherlockista to książka oparta na prawdziwych wydarzeniach. Oczywiście jak zawsze w  przypadku fikcji historycznej zostały one przemieszane i otrzymały nowe znaczenie, ale zdecydowana ich część miała miejsce naprawdę.

Powieść jest debiutem pisarskim bardzo młodego twórcy. Graham Moore ma dopiero 28 lat i całkiem niedawno skończył studia. Mam nadzieję, że jest to dopiero początek jego twórczej drogi, a nie jednorazowa rozrywka.

Przyznam, że Sherlockista uwiódł mnie. Dałam się porwać atmosferze Londynu, miasta dopiero uczącego się korzystać z nowoczesnych wynalazków. Podróżowałam razem z detektywami po ulicach oświetlanych przez lampy gazowe i w mroku szukałam rozwiązania zagadki. I zdecydowanie czuję niedosyt i chcę więcej.

Książkę zgłaszam do wyzwania "Z literą w tle".

piątek, 19 października 2012

Stewardesa na Manhattanie. "Dobry adres"


Czy stewardesa może bogato wyjść za mąż i wprowadzić się do najbardziej luksusowego budynku w Nowym Jorku? Może, ale nie powinna spodziewać się ciepłego przyjęcia przez miejscowe wyższe sfery...

Kiedy Melanie poznała Arthura wiedziała, że jest on zamożny. Jak bardzo dowiedziała się kiedy zamieszkali w 800-metrowym apartamencie przy Park Avenue. Od samego początku małżeństwa postanowiła stać się godną następczynią jego byłej żony, Diandry. Uosobienia klasy, szyku i elegancji. Jednak jej próby przemiany w kogoś kim nie jest nie tylko spełzały na niczym, ale wręcz odnosiły odwrotne skutki i Melanie staje się jedną z najbardziej unikaną z osób.

Jednak Dobry adres to nie tylko historia Arthura i Melanie. To opowieść o losach kilku rodzin mieszkających w tym samym budynku. Oprócz nich poznajemy jeszcze państwa Vance'ów (Morgan ukrywa przed żoną romans z gorącą latynoską, zaś Cordelia spędza dnie ze stylistą- gejem uwielbiającym sado-maso), młodą singielkę Oliwię West (niedawno napisała powieść, która stała się bestsellerem, teraz stara się napisać kolejną, a przy okazji zawraca w głowie wszystkim mężczyznom), zdziecinniałą miliarderkę Emmę Cockpurse (jej głównym zajęciem jest paradowanie po budynku w negliżu lub bez) oraz mademoiselle Oeuf (suczkę, która otrzymała w spadku apartament wart 10 milionów dolarów). Oprócz nich są jeszcze dwa odźwierni komentujący życie, które obserwują oraz moje ulubienice: Joan i Wendy (największe plotkary i najzłośliwsze żmije w Nowym Jorku).


Autorki zabierają nas do różnych mieszkań czy na oficjalne imprezy. Pokazują próby ukrycia zdrady przed małżonkiem, uzyskania sławy czy zachowania urody, a także nudę panującą na przyjęciach. Dobry adres to kalejdoskop, w którym możemy ujrzeć, mam nadzieję, że bardzo przejaskrawione, migawki z życia wyższych sfer. 

Jednocześnie autorki zdecydowanie postarały się o stworzenie całego zestawu nietuzinkowych postaci. Umieszczenie ich w jednym, tak naprawdę niewielkim, światku prowadzi czasem do wybuchów, ale jednocześnie zapewnia, że czytelnik nie nudzi się nawet przez moment.

Do tej pory nie miałam do czynienia z duetem autorskim Karasyov- Kargman. Czytałam za to kiedyś książkę drugiej z pań Mamzille- Mamuśki z Manhattanu. Jest to tak poprawiająca humor książka, że wracam do niej dość często. Podobnie jest z Dobrym adresem. Nieporadność Melanie, jej usilne próby wkupienia się do towarzystwa, zabieganie o akceptację nie mogą nie budzić uśmiechu.

I właśnie taka cała jest ta książka. Pogodna, barwna, wciągająca. Momentami złośliwa, czasem zaskakująca. Idealna lektura na nadchodzące jesienne wieczory. Dla wszystkich, którzy pokochali "Nianię w Nowym Jorku" czy "Seks w wielkim mieście".

wtorek, 16 października 2012

Na szczyty. "Od początku do końca".



Kilka lat temu czytałam, napisane przez Olgę Morawską, Góry na opak czyli rozmowy o czekaniu. Zastanawiałam się wtedy czemu jej historia nie jest jedną z przedstawionych w tamtej książce. Od początku do końca jest pewnego rodzaju odpowiedzią na moje pytanie, a jednocześnie książką, która ukazała się wcześniej niż wspomniane Góry na opak.


Od początku do końca to książka, o której nie da się pisać nie przedstawiwszy uprzednio autorów. Piotr Morawski był człowiekiem nazywanym przyszłością polskiego himalaizmu. Należał do najmłodszego pokolenia eksplorerów, odnoszone przez niego sukcesy i upór w dążeniu do celu sprawiły, że szybko zaczęto wiązać z nim duże nadzieje. Dobra passa została przerwana nagle 8 kwietnia 2009 r. kiedy to zginął na stokach Dhaulagiri. Olga Morawska dzieliła los wielu żon himalaistów- czekała, wychowywała dzieci, pracowała zawodowo.

Od początku do końca jest nietypową publikacją. Składa się ona, z pisanych na bieżąco przez Piotra Morawskiego, dzienników oraz, dopisanych po latach, wspomnień jego żony. I w jednych i w drugich widoczny jest ogrom emocji: fascynacja nową pasją, tęsknota, niepewność. Czytelnik ma szansę obserwować tę parę od momentu ich pierwszego spotkania aż do ostatecznej rozłąki. Przez całą lekturę czułam dla nich ogromny podziw za to, że pomimo licznych przeciwności, zawsze stawiali siebie nawzajem na pierwszym miejscu.

Trudno jest mi oceniać tę książkę. Wypowiadać się na temat stylu czy języka. W końcu pamiętniki rządzą się swoimi prawami. Jednak to czego nie da się nie zauważyć to ogromny autentyzm wrażeń, a także mnóstwo emocji jakie towarzyszyły obojgu przy spisywaniu swoich słów. 

Zdecydowanie nie jest to książka dla osób oczekujących od lektury szybkiej akcji i skomplikowanej fabuły. Od początku do końca to uczuciowa relacja dwojga ludzi nie tylko o górach, ale także o codziennym życiu.




Książkę zgłaszam do wyzwań: "Z literą w tle" oraz "Polacy nie gęsi"

niedziela, 14 października 2012

Przewodnikiem- karzeł. "Kurtyzana z Wenecji"

Tak naprawdę to kurtyzana z Rzymu, którą do Wenecji rzucił zły los. W Wiecznym Mieście była jedną z "droższych" kobiet. Każdy słyszał o Fiammetcie Bianchini. Przyciągała samą śmietankę towarzyską, ludzi władzy czy nawet kościelnych dostojników. Wyróżniała się elegancją, wykształceniem, pewnością siebie, obyciem. Wszystkiemu temu kres położył najazd niemiecko- hiszpański na Rzym w 1527 r. Miasto zostało splądrowane, wielu ludzi zginęło a sama Fiammetta oszpecona, ratowała się ucieczką. 

Wraz z Bucino, karłem, który pełni funkcję jej alfonsa, udaje się do Wenecji, do domu swej matki. Na miejscu dowiaduje się, że kobieta nie żyje, a w domu rozgościła się jej służąca. Pierwsze chwile pobytu w nowym mieście upływają pod znakiem desperacji, nerwów i apatii. Pozbawiona urody Fiammetta  daje się nieść losowi, a jedyną osobą, której na niej zależy jest Bucino- człowiek obłędnie bojący się wody. Ich sytuacja zmienia się dopiero kiedy na pomoc kurtyzanie rusza jej stara znajoma, ślepa uzdrowicielka La Draga.

Kurtyzana z Wenecji to powieść bardzo nierówna. Ma momenty świetne- jak choćby początek kiedy Fiammetta przygotowuje dom do obrony przed nacierającymi wojskami każąc... ugotować jak najlepsze dania i odziewając się w najbardziej kuszącą suknię. Równie interesujące było zakończenie książki. Niestety poziom pomiędzy był bardzo zróżnicowany. Były chwile, że czytałam powieść z przyjemnością, były też jednak takie kiedy czułam się nią znudzona.

Na otaczającą nas rzeczywistość spoglądamy oczami Bucina. Stąd też wielokrotnie powracał temat strachu przed wodą, której w Wenecji jakby nie patrzeć, jest ogrom, czy fizycznych barier jakie karzeł napotykał na swojej drodze. Kiedy po raz setny powtórzył, że bolą go nogi bo ma je krótkie poczułam się autentycznie zirytowana.

Mimo wszystko muszę przyznać, że Sarah Dunant stworzyła barwny i przyciągający obraz Wenecji XVI wieku. Pokazała jej fasadową pobożność, otwarcie na świat, wyzwolenie z przesądów. Jednocześnie umieściła akcję książki w momencie kiedy, zagrożone z zewnątrz miasto, zaczęło się zmieniać i przestawało być miejscem rozwoju obywatelskich wolności. Dla mnie dodatkowym plusem książki jest postać Tycjana- cholerycznego malarza, któremu Fiammetta pozowała do Wenus z Urbino.

Sarah Dunant to brytyjska pisarka, prezenterka telewizyjna i krytyk literacki. Jej przetłumaczone na język polski powieści zazwyczaj osadzone są we Włoszech czasu odrodzenia. Nie jest to jednak jedyna jej twórczość. Spod jej pióra wychodzą również kryminały czy powieści obyczajowe.

Pomimo że powieść mnie nie zachwyciła przyznam, że czytało się ją przyjemnie. Duet głównych bohaterów był taką mieszanką społeczno- pochodzeniowo- urodowo- emocjonalną, że nie byłam w stanie przewidzieć jego dalszych losów. Kurtyzana z Wenecji zaskakuje i bawi. Zdecydowanie nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością autorki.

piątek, 12 października 2012

Po poddaszu. "Płatki na wietrze".


Miałam to szczęście, że po drugą część sagi rodzeństwa Dollangangerów udało mi się sięgnąć wkrótce po zakończeniu lektury części pierwszej. Dzięki temu mogłam na bieżąco śledzić losy trójki uciekinierów.

Po opuszczeniu poddasza Cathy i Chris postanawiają kierować się na Florydę licząc, że tamtejszy klimat przywróci im zdrowie. Już w podróży będą musieli zrezygnować ze swoich planów. Carrie poważnie choruje. Na pomoc przychodzi jej, przypadkowo poznana w autobusie, murzynka, która zabiera całą trójkę do lekarza, u którego pracuje: Paula Sheffielda. Nie tylko leczy on najmłodszą z Dollangangerów, ale również zyskuje zaufanie dzieci i proponuje im wspólne mieszkanie, a później adopcję.Wydaje się, że bohaterom uda się stworzyć szczęśliwy dom i zapomnieć o przeszłości. Niestety nie jest to takie proste.

Pamiętacie może moje zachwyty nad Kwiatami na poddaszu? Niestety ta książka nie obudziła we mnie takiego entuzjazmu. Miałam wrażenie, że momentami Virginii Andrews brakuje trochę pomysłu na dalsze poprowadzenie akcji lub też, że stara się ją na siłę skomplikować. 

Po raz kolejny w losy rodzeństwa Dollangangerów wprowadza nas Cathy. Opowiada o nowym domu, szkole Carrie, studiach Chrisa czy swojej karierze baletowej. Jednak to co z zewnątrz wygląda na idealne kiedy przyjrzymy się temu bliżej wcale takie nie jest. Carrie jest wyśmiewana ze względu na swój mały wzrost, Chris dalej kocha się w siostrze, a sama narratorka wikła się w związki, które nie zawsze dają jej szczęście. 

Tym razem, zło, które w pewien sposób dominowało nad fabułą, nie pochodziło z zewnątrz. Tkwiło ono w Cathy, która każdą chwilę i każdy skrawek swojej egzystencji poświęcała na planowanie zemsty nad kobietami, które ją skrzywdziły: matką i babką. I muszę przyznać, że sama zemsta, a także jej efekty były zdecydowanie najciekawszymi scenami w książce. Przywróciły ono to uczucie niepokoju znane z Kwiatów na poddaszu. Niestety reszta fabuły przypominała raczej powieść obyczajową o agresywnym mężu/prześladowanym dziecku/ rozbitej rodzinie, niż swoją poprzedniczkę.

Zdaję sobie sprawę, że takie porównywanie z pierwszym tomem rzadko kończy się pozytywnie dla kolejnych części sagi, ale wydaje mi się, że trudno jest ich uniknąć. I może rzeczywiście nie zostałam zaskoczona oraz nie rozpływam się z zachwytu, ale chętnie sięgnę po następne części i poznam dalsze losy rodzeństwa Dollangangerów.

Książkę przeczytałam w ramach październikowej edycji wyzwania "Tydzień bez nowości". 


środa, 10 października 2012

Decydujące dni. "Sekret Tudorów"


Oczywiście, że nie mogłam ominąć książki traktującej o tudorowskiej Anglii. Co prawda wiele różnych o tej tematyce przeszło już przez moje ręce, ale z ciekawością sięgam po kolejne. Myślałam, że w tym temacie nic już mnie nie zaskoczy czy zafascynuje, ale ogromnie się pomyliłam.

Sekret Tudorów to relacja raptem z kilku dni. Relacja przedstawiana nam troszkę z zewnątrz, przez osobę spoza kręgu władzy. Naszym narratorem jest Brendan Prescott- podrzutek wychowany na dworze Dudleyów, który właśnie przybywa do Londynu, aby rozpocząć służbę jako giermek młodego panicza: Roberta. Sytuacja jednak komplikuje się i w ciągu zaledwie kilkunastu godzin Brendan odkrywa, że Dudleyom zależy jedynie na władzy i że wiedzą coś na temat jego przeszłości. Podczas tych kilku ważnych dni młodzieniec zostanie szpiegiem, pozna troje monarchów i niejednokrotnie zaryzykuje życie.

Sekret Tudorów to historia z czasów końca panowania jedynego syna Henryka VIII- Edwarda. Jego chorobę i wycofanie się z życia dworskiego autor potraktował jako pretekst do pokazania dworskich intryg. Ich sieć okazuje się być gęstsza niż czytelnik mógłby podejrzewać. A wszystkie one dążą do jednego: odsunięcia od władzy córek Henryka: Marii i Elżbiety.

Same księżniczki to dwie odmienne postacie. Łaczy je ogromna nieufność z jaką podchodzą do ludzi i przynoszonych przez nich wiadomości. Dzieli nie tylko religia, ale również podejście do życia. Elżbieta śmiało dąży do swoich celów, jest nieustraszona, nie przejmuje się grożącym jej niebezpieczeństwem. Maria z kolei jest zdecydowanie rozważniejsza i spokojniejsza.

Absolutnie dałam się uwieść tej książce. Po raz kolejny poczułam się jakbym była częścią tego nowożytnego świata. Nie raz drżałam o dalsze losy Brendana, ale również nie raz szczerze mnie on rozbawiał. 

 Sekret Tudorów absolutnie nie jest książką wtórną. Gortner pokazuje wydarzenia z okresu panowania dziewięciodniowej królowej, o przedstawienie, których nie pokusił się do tej pory żaden inny autor. Pokazuje je zresztą z nietypowego punktu widzenia przez co czytelnik nie ma wrażenia, że już to kiedyś czytał.

Talent C.W. Gortnera do oddawania realiów epoki zapewne związany jest z jego wykształceniem. Pisarz ukończył studia na wydziale sztuk pięknych, w swojej edukacji skupiając się na historii i kulturze renesansu. Sekret Tudorów to pierwsza z trzech książek z serii tudorowskiej stworzonej przez autora. Oprócz zainteresowania XVI-wieczną Anglią, w jego powieściach widać fascynację kobietami, które miały wpływ na historię. Do tej pory ukazały się: Wyznania Katarzyny Medycejskiej, Ostatnia królowa, a obecnie pisarz pracuje nad książką opowiadającą o młodych latach Lukrecji Borgii.

Sekret Tudorów to moje pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie, spotkanie z twórczością C. W. Gortnera. Już nie mogę się doczekać kiedy sięgnę po inne jego książki.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat

niedziela, 7 października 2012

Dla własnej butelki. "Winnica w Toskanii"


Kocham Włochy. Zazdroszczę im słońca, kuchni, zabytków. Dlatego też chętnie czytam książki o tym kraju. Winnica w Toskanii miała być moim kolejnym spotkaniem ze słoneczną atmosferą Italii.

Fabuła książki jest dość prosta. Ferenc Mate to Węgier, który wraz z rodziną podróżuje po świecie w poszukiwaniu swojego miejsca. Obecnie mieszka w Toskanii i marzy o posiadaniu własnej winnicy. Początkowo ma nadzieję na zakup pól przylegających do jego domu. Kiedy jednak okazuje się to niemożliwe rozpoczyna poszukiwania zakrojone na szerszą skalę. Ich efektem jest zakup, położonego w dolinie Montalcino, średniowiecznego domostwa i dwudziestu czterech hektarów lasu, gajów oliwnych i winnicy. Wszystko to ma miejsce na pierwszych 50 stronach powieści. Kolejne 180 stron to szczegółowy opis  remontu jaki został przeprowadzony oraz relacja z zakładania winnicy. Momentami miałam wrażenie, że po kolejnym profesjonalnym opisie będę mogła założyć własne uprawy w ogródku. 

Mate zdaje nam zdecydowanie zbyt szczegółową relację z przeprowadzanych prac. To co go chwilami broni to, z jednej strony, autentyczna fascynacja opisywanym tematem, z drugiej momentami ironiczne podejście. Widoczne ono jest szczególnie wtedy gdy zdaje sobie sprawę z bezsensowności wysiłków czy po raz kolejny przyznaje się do używania ciężkiego sprzętu, którym posługiwać się nie potrafi co prowadzi np. do zburzenia części postawionej przed kilkoma godzinami ściany. Przyznam, że chwilami książka mnie bawiła, niestety nie były to chwile zbyt liczne.


Winnica w Toskanii to doskonałe studium stereotypowych, śródziemnomorskich zachowań. Mate patrzy na interesy i pracę jak typowy człowiek Zachodu, którego początkowo dziwią np. różne ceny posiłków w trattoriach- niższe dla "swoich" i wyższe dla turystów.

To czego pełna jest książka to opisy zarówno miejsc, jak i potraw czy wina. Te pierwsze zdecydowanie mnie nużyły, szczególnie gdy autor przedstawiał dokładnie grubość murka otaczającego taras czy ślady dzików znalezione na ścieżce. Z kolei chętnie czytałam o lokalnych potrawach. Dlatego też bardzo przyjemną niespodzianką była miniksiążka kucharska znajdująca się na końcu i zawierająca tradycyjne toskańskie przepisy.

Plusem Winnicy w Toskanii jest emocjonalny stosunek autora do tematu. Ferenc Mate to nie tylko pisarz i żeglarz, ale najprawdziwszy wytwórca wina. I rzeczywiście podczas lektury czuć było emocje, które towarzyszyły mu w trakcie zakładania winnicy. Niestety te zalety to zbyt mało aby powieść obroniła się w powodzi książek o sielskim włoskim życiu, które ukazują się na rynku wydawniczym.

piątek, 5 października 2012

Nietypowy ogród. "Kwiaty na poddaszu"

Kwiaty na poddaszu to książka, która przeżywa obecnie swój renesans, książka, o której dużo się mówi i pisze, a także książka, o której na pewno słyszał każdy mol książkowy.

Dollangagerowie to rodzina idealna. Piękna, acz niezbyt samodzielna i inteligenta matka, kochający ojciec i czwórka rodzeństwa, tak urodziwa, że nazywana przez sąsiadów "drezdeńskimi laleczkami". Pierwsze strony książki to sielanka wypełniona słońcem i miłością. Wszystko to drastycznie zmienia się kiedy ojciec ginie w wypadku samochodowym i pozostawia rodzinę bez środków do życia. Matka postanawia, że przeniesie się z dziećmi do domu swoich, bardzo bogatych, rodziców. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że rodzice odcięli się od niej po ślubie, uznając jej związek z własnym wujem za zakazany i nieczysty. Na dodatek ojciec nie ma pojęcia o wnukach. Szybko jednak zostaje znalezione rozwiązanie tego problemu: dzieci należy zamknąć na poddaszu, gdzie mają siedzieć do śmierci dziadka lub powrotu matki w jego łaski.

Już od początku czytelnik czuje, że coś jest nie tak. Atmosfera domu, w którym przyszło zamieszkać Dollangagerom przytłacza, zaś postać babki przeraża już od pierwszego spotkania. Te dwie dorosłe kobiety są absolutnymi przeciwieństwami. Matka to niefrasobliwa niewiasta, która pragnie wygodnego życia i gotowa jest dążyć do tego celu po trupach. Babcia z kolei to osoba opętana przez religię. Nie popierała ona wyboru córki, a jej dzieci uważa za owoc grzechu. Niestety to od nich zależą dalsze losy czwórki dzieci.

Z każdą przeczytaną stroną zauważamy dwie przemiany. Matki, z kobiety kochającej swoje potomstwo, w całkowicie obcą osobę, traktującą je jedynie jako przeszkodę na drodze do szczęścia; a także samego rodzeństwa, któremu odebrano radość i poczucie pewności. W poczuciu samotności budują oni namiastkę rodziny. Na jej czele stoi najstarsza dwójka: Cathy i Chris, którzy w przeciągu kilku tygodni zmuszeni byli dorosnąć do nowych ról. 

Rzadko ostatnio znajduję czas, żeby przeczytać książkę w kilka dni. Na tę potrzebowałam jednego. Losy rodzeństwa wciągnęły mnie tak bardzo, że nie byłam w stanie odłożyć powieści. To co w niej przyciąga to, między innymi, liczne niedopowiedzenia. W pewnym momencie nie wiadomo już kto jest zły, a kto dobry lub czy w ogóle ktoś jest dobry. 

Cała ta sytuacja oglądana jest oczami Cathy, dziewczynki wchodzącej dopiero w wiek nastoletni. Odsłania ona przed nami najgłębiej skrywane sekrety, ale także mówi o tęsknotach i pragnieniach dzieci. Pokazuje również rodzącą się w niej nienawiść, która z czasem zaczyna ją zżerać.

Świat stworzony przez Virginię Andrews wciąga czytelnia, daje nadzieję na pomyślne zakończenie, po to żeby po chwili ją odebrać. Autorka zaskakuje, pobudza ciekawość i sprawia, że trudno przerwać lekturę.

Kwiaty na poddaszu to pierwsza z pięciu książek opowiadających o losach rodzeństwa Dollangagerów. Nie jest to jedyna napisana przez autorkę saga. Tematem, wokół którego osnuwa ona swoje powieści jest rodzina. Zazwyczaj mroczna i dysfunkcyjna, czasem nieobecna, bardzo rzadko wspierająca.

Odłożyłam Kwiaty na poddaszu zafascynowana lekturą. Jednocześnie nie do końca wyobrażam sobie jak można dalej poprowadzić fabułę, żeby w dalszym ciągu była ona  tak wciągająca. Mam zamiar się przekonać.

(Zdjęcia pochodzą z, powstałej w 1987 r., ekranizacji książki. Wie ktoś może czy warto po nią w ogóle sięgnąć?)


Książkę przeczytałam w ramach październikowego wyzwania "Tydzień bez nowości"

 

wtorek, 2 października 2012

Kto opanuje świat? "Pasażer do Frankfurtu"


Kiedy sir Stafford Nye spotyka na lotnisku we Frankfurcie kobietę proszącą go o pomoc nie wie, że w ten sposób wplątuje się w międzynarodową aferą. Tajemnicza nieznajoma jest pracownikiem brytyjskiego wywiadu przewożącym do kraju ważne informacje. Prosi ona sir Stafforda żeby użyczył jej nie tylko peleryny, ale i tożsamości.

Gdyby dyplomata pozostał tylko przy tym dżentelmeńskim geście cała historia zakończyłaby się na odesłaniu pożyczonego płaszcza. Jednak zaraz po powrocie daje on ogłoszenie, w którym prosi Pasażera do Frankfurtu o kontakt. Od tego momentu staje się on jednym z uczestników szeroko zakrojonego śledztwa.

Pasażer do Frankfurtu to typowa powieść szpiegowska. Mamy więc grupę dążącą do objęcia władzy nad światem. Do swoich celów mają zamiar wykorzystać młodych ludzi. Żeby przekonać ich do swojej ideologii rzucają nośne hasła, wystawiają mówców, którzy potrafią oddziaływać na publikę czy w końcu wreszcie szafują narkotykami. Dążą oni do odrodzenia nazistowskich idei. Stąd też zapewne w książce pojawia się wątek uratowanego z wojennej zawieruchy Hitlera, który dokończył swoje życie w Argentynie wcześniej płodząc idealnego "Aryjczyka".  Po drugiej stronie barykady stoi nieformalny zespół złożony nie tylko z przedstawicieli władzy i tajnych służb, ale również naukowców czy emerytowanych polityków. Jego częścią staje się Nye, który wraz z Mary Ann (tajemniczą pasażerką) zostaje wysłany w podróż po świecie aby ocenić jak naprawdę kształtuje się sytuacja. 

Bohaterką, która bardzo przypadła mi do gustu (może dlatego, że w pewien sposób przypomina pannę Marple) była ciotka Matylda, krewna Stafforda. Była to urocza starsza dama, bardzo gadatliwa i roztrzepana- typowa, stęskniona za towarzystwem staruszka. Jednak z każdą kolejną stroną okazywało się, że zna ona wszystkie liczące się na świecie osoby, różnorakie tajemnice, a także, że jest w stanie sama włączyć się w śledztwo i osiągnąć zaskakujące rezultaty. 

Pasażer do Frankfurtu zdecydowanie nie jest typowym kryminałem Agaty Christie. W ogóle nie jest kryminałem. I mimo, że byłam o tym uprzedzona poczułam rozczarowanie. Nie chodzi tu o brak jednego ze znajomych detektywów, ale raczej o to, że trochę się w tej powieści gubiłam. Co chwila poznajemy coraz to nowych bohaterów, teorie spiskowe, sposoby działania rozmaitych broni i jakoś tego wszystkiego było dla mnie za dużo. Poza tym, w przeciwieństwie do kryminałów Christie, fabuła tej książki w żaden sposób mnie nie wciągnęła. Owszem było to dość przyjemne czytadło, ale jedno z tych których treść zapomina się od razu po odłożeniu na półkę.

Zdecydowanie nie polecam książki tym, którzy dopiero zaczynają poznawać twórczość Agaty Christie. Chyba, że bardziej od kryminałów lubią powieści szpiegowskie.