wtorek, 31 grudnia 2013

Felice Anno Nuovo

W związku z tym, że tegoroczne święta były dla mnie bardzo trudnym okresem (spędziłam je przy szpitalnym łóżku jednej z najbliższych mi osób) nie złożyłam Wam bożonarodzeniowych życzeń. Ale, wraz z Nowym Rokiem, spieszę to nadrobić.

źródło  

Niech ten nadchodzący 2014 rok, przyniesie Wam miłość, pokój i radość. Niech wokół Was będą same przyjazne twarze. I niech znajdzie się czas na marzenie i realizację tych marzeń. 
Szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Realizując marzenia. "Pocztówki prosto z serca"

Pocztówki prosto z serca zabrały mnie do Irlandii. To nie pierwsza moja literacka podróż do tego kraju (kiedyś pojadę zwiedzać). Tym razem znalazłam się w samym sercu tej krainy, w Dublinie.

Poznajemy tam dwie, całkowicie odmienne, a jednak się przyjaźniące, pary. Saffy pracuje w agencji reklamowej gdzie robi błyskotliwą karierę. Jej partner Greg jest gwiazdą popularnego serialu i bożyszczem kobiet. Są razem od sześciu lat i Saffy marzy już o ślubie i rodzinie. Kiedy jednak porusza ten temat z Gregiem ten stwierdza, że go osacza. Całe życie, które ze sobą zbudowali rozpada się na kawałki.

Inaczej jest w przypadku drugiej pary. Związek Jess i Conora trwa już siedem lat. Ona jest dziennikarką, on nauczycielem nie dającym sobie rady z uczniami i w wolnych chwilach piszącym książkę. Od dawna Conor próbuje poprosić Jess o rękę, ale ta za każdym razem odmawia. Jej poglądów nie zmieniły nawet narodziny bliźniąt. Za to duże zmiany staną się ich udziałem kiedy Conor znajdzie wydawcę dla swojej książki.

źródło
Jak się łatwo domyślić Pocztówki prosto z serca to niezbyt skomplikowana książka o miłości. Mamy tam rozstania, powroty, zdrady, doczekamy się nawet zaręczyn i ślubu, a także znalezienia prawdziwej miłości. Czyli jest wszystko co w takiej książce powinno być zawarte. A że Ella Griffin potrafiła nam o wszystkich tych perypetiach opowiedzieć w ciekawy sposób to powieść czyta się z przyjemnością.

Trochę irytowali mnie za to bohaterowie. Greg jest dość ograniczonym intelektualnie narcyzem, Conor ciapą, za to obie panie starają się na siłę być niezależne i samodzielne. Jakim cudem, tak odmienne osoby potrafiły stworzyć związek- nie mam pojęcia.

źródło
Długo zastanawiałam się skąd wziął się tytuł powieści. Tajemnicę tę autorka zdradza dopiero pod koniec książki kiedy Saffy trafia na kartki przysyłane jej przez lata przez ojca. Ojca, którego oczywiście nie znała. W ten sposób Ella Griffin do banalnego romansu stara się przemycić trochę refleksji nad trudnymi kontaktami rodzic-dziecko, opuszczeniem i ciężką chorobą.

Ella Griffin jest irlandzką dziennikarką i scenarzystką. Do tej pory pisała głównie reportaże z podróży dla kilku irlandzkich gazet. Pocztówki prosto z serca są jej debiutem powieściowym. Muszę przyznać, że całkiem udanym.

czwartek, 26 grudnia 2013

Chodź, opowiem Ci bajeczkę. "Bajki pisane krwią"

Długo czekała ta książka na swoją kolej. Była jedną z tych, które miałam ogromną ochotę przeczytać, ale odkładałam tę przyjemność na później. Szczególnie, że mój własny egzemplarz czekał na półce i nie goniły mnie biblioteczne terminy. I chyba niestety oczekiwałam od niej zbyt dużo.

Niby jest idealnie, bo Bajki pisane krwią łączą w sobie elementy, które zawsze przykuwają mnie czy to do książki czy do ekranu telewizora. Jest tam więc i zagadka kryminalna, i seryjny morderca- psychopata i sadysta, realizujący swoją "misję", i otoczka, która sprawia, że zabijanie jest sztuką, i tajne służby, oraz oczywiście barwny francuski dwór.

Arnaud Delalande zabiera nas do wnętrz pałacu w Wersalu w chwili, gdy Ludwik XV leży na łożu śmierci. Po nim panowanie ma rozpocząć młodziutka para: Ludwik XVI i Maria Antonina. Nie wszystkim jednak ten pomysł przypada do gustu. Zaczynają ginąć osoby związane w jakiś sposób z dworem. Ich ciała są okaleczone lub nietypowo upozowane, a obok nich morderca zostawia bajkę La Fontaina, która była dla niego inspiracją do popełnienia zbrodni. Podpisuje się on pod tymi swoimi dziełami jako Bajkarz. Co byłoby jedynie przerażające, a nie dziwne gdyby nie jeden fakt.

Kilka lat wcześniej, w noc zaślubin delfina z austriacką księżniczką, w Wersalu pojawił się Bajkarz. Obraźliwym wierszykiem zapowiadał on zabójstwo Marii Antoniny. Bezpieczeństwa księżniczki strzegł wtedy były agent wenecki Viravolta, któremu udało się zabić napastnika. Jakim więc cudem Bajkarz powrócił i dlaczego adresatem jego wiadomości jest właśnie Viravolta?

Jak to często bywa z książkami, które bardzo chce się przeczytać, moje oczekiwania w stosunku do Bajek pisanych krwią przerosły dzieło. Sam pomysł na fabułę jest fantastyczny. Niestabilny emocjonalnie, seryjny morderca, który krąży po Wersalu, szuka zemsty, a jednocześnie wciela w życie wyższą ideę mógłby być bohaterem, który przychodzi w koszmarach sennych. Niestety nie jest. Bajkarz to gawędziarz i filozof, który swoimi wywodami zabijał sceny, z założenia mające trzymać w napięciu. 

Za to do gustu przypadł mi Viravolta i jego charakterna rodzina. Jest on takim trochę dumasowskim bohaterem- posługującym się tak samo dobrze szpadą jak i ciętym językiem, uwikłanym w politykę i świetnie odnajdującym się na dworze. Zresztą tak samo jego żona, która w jednej chwili z "panny dworskiej" przeistacza się w kobietę wbijająca przeciwnikowi sztylet w ciało. Ożywiają oni książkę i sprawiają, że jednak czyta się ją z pewną dozą zainteresowania.

Przyznam przy tym, że udało się Delalandzie mnie mocno zaskoczyć. Viravolta jest częścią Czarnego Gabinetu czy też Sekretu, tajnej organizacji wywiadowczej, którą nazwałabym francuskim MI5. Skojarzenie z angielskimi służbami specjalnymi nasunęło mi się samo, kiedy autor wprowadził na scenę Agustina, tajemniczego konstruktora wyposażającego Viravoltę przed misją w gadżety (oczywiście unikatowe i nowatorskie). Poczułam się przez chwilę jakby ktoś cofnął w czasie, o jakieś 200 lat, Jamesa Bonda i Q. 

Nie da się więc ukryć, że inwencji autorowi nie brakuje. Potrafi wykreować on sceny, od których nie można się oderwać, niestety potrafi też "przegadać" kilka stron książki, co sprawiało, że miałam ochotę cisnąć ją w kąt.

Armaud Delalande jest cenionym francuskim pisarzem i scenarzystą, z wykształcenia zaś historykiem (ta pasja widoczna jest w jego twórczości). W jego dorobku znajduje się siedem powieści będących, podobnie jak Bajki pisane krwią, połączeniem thrillera i powieści historycznej. 

Może i Bajki pisane krwią mnie nie zachwyciły, ale widzę, że autor ma głowę pełną ciekawych pomysłów. Chętnie dam mu jeszcze jedną szansę.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

czwartek, 19 grudnia 2013

Z ziemi włoskiej do Polski. "Honor Legionu"

Pisałam Wam niejednokrotnie, że często wybieram książki przypadkiem w bibliotece i zazwyczaj są to najlepsze lektury jakie przyszło mi czytać. Z tą było podobnie, tyle że nie ja ją wybrałam, a ona mnie gdyż przypadkiem zawędrowała do mojej paczki. Zaczynałam ją bardzo sceptyczna, a później jedynie plułam sobie w brodę, że tak późno się do niej zabrałam.

Kazimierz Lux to taki typowy warszawski cwaniak i urwis, spędzający dnie na włóczeniu się po mieście i wdawaniu w bójki. Wywodzi się z ubogiej szlachty, a jego rodziców nie stać było na kształcenie syna w Szkole Rycerskiej. Nie miał on zbyt jasnych widoków na przyszłość więc zwiał z domu i zaciągnął się, do powstających właśnie we Włoszech, Legionów Polskich. Dzięki umiejętności czytania i pisania (i to w czterech językach) został kwatermistrzem jednego z batalionów. Funkcja ta była bardzo po myśli młodemu chłopakowi, który miał zamiar dorobić się na wojnie, a później wrócić do Warszawy i żyć wygodnie. Śmiesznymi wydawali mu się oficerowie pilnie strzegący honoru swojego i jednostki, a także żołnierze oddający życie w obcej sprawie.

Takie poglądy towarzyszyły Kazimierzowi przynajmniej na początku naszej znajomości. Później bohater wplątał się w walki polityczne, podpadł masonom, zraził do siebie przełożonych i przeżył wiele przygód. Możemy przy tym patrzeć jak przy okazji przeróżnych perypetii jego postawa ewoluuje.

Nie spodziewałam się, że aż tak wciągną mnie przygody młodego legionisty. Książka napisana została jak najlepsza powieść przygodowa gdzie akcja toczy się bardzo wartko, a kolejne strony zaskakują fabułą i pomysłowością autora. Zaskakiwała mnie tym bardziej, że Andrzej Sawicki nie wymyślił ani legionisty Kazimierza Luxa ani jego dziejów.

Czytając Honor Legionu zdałam sobie sprawę z tego, że bardzo mało mówi się u nas o historii Legionów Polskich. Gdzieś tam w głowie pojawiały mi się pewne hasła, ale nie zastanawiałam się nigdy wcześniej nad drogą jaką odbyły te jednostki od ich utworzenia do powstania Księstwa Warszawskiego. Andrzej Sawicki nie tylko opowiada nam ich historię. Pokazuje nam czasy w jakich przyszło im istnieć i politykę, która wywierała na nie wpływ. Dlatego też zabiera nas zarówno na dwór w Neapolu gdzie królowa Maria Karolina podejmuje wszelkie zabiegi by nie dopuścić do zwycięstwa wojsk francuskich, jak i do wojskowych koszar gdzie możemy zobaczyć co jedli i nosili legioniści, a także posłuchać jakie wiatry zagnały ich tak daleko od domu.

Honor legionu to książka, od której nie można się oderwać. Trochę nostalgiczna, bardzo przygodowa, momentami zabawna, a momentami zapierająca dech. Mam ogromną nadzieję, że to dopiero początek serii o Kazimierzu Luxie.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica

 

sobota, 14 grudnia 2013

Miasto miłości wita. "Merde! Rok w Paryżu"

Pamiętacie pewnego Amerykanina, który na własnej skórze przekonał się czy jest możliwym zamieszkać w Bretanii nie znając prawie słowa po francusku? Chodzi mi oczywiście o Marka Greensid'a i książkę Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał). Dlaczego wspominam o niej teraz? Bo wydawało mi się, że pewne rzeczy możliwe są tylko na prowincji. Jednak Stephen Clarke uświadomił mi, że się myliłam.

Paul West zostaje zatrudniony przez francuską firmę, żeby pomóc jej otworzyć sieć herbaciarni. W końcu kto zna się lepiej na herbacie niż Anglik? Paul jest młody i robi dynamiczną karierę. Roczny kontrakt w Paryżu ma się stać dla niego okazją do zebrania nowych doświadczeń. Nie spodziewa się tylko, że będą one aż tak nietypowe.

Angielski, którym próbują mówić współpracownicy Paula jest absolutnie cudowny. Zresztą francuski, który posługuje się sam bohater również. Podejrzewam, że Clarke włożył w usta swoich bohaterów "kwiatki", które udało mu się usłyszeć na ulicach Paryża, miasta w którym od lat mieszka i pracuje.
  
źródło
Jednak Merde! Rok w Paryżu to nie tylko lingwistyczny poprawiacz humoru. To także spojrzenie na Francję, a częściowo i na Anglię przez pryzmat stereotypów i wzajemnych, odwiecznych stosunków.

Przyzwyczajony do angielskiego porządku Paul, jest zaskoczony tym, że jedynym zajęciem jego podwładnych jest robienie spotkań organizacyjnych i dyskutowanie o drobiazgach. Tak samo nie jest w stanie on zrozumieć tego, że strajki we Francji to rzecz święta. Strajkuje każdy, a reszta społeczeństwa tylko kiwa ze zrozumieniem głową, nie dziwiąc się zamknięciu sklepów, nieposprzątanym ulicom czy niemożności dojechania do pracy. 

Zresztą wiele było rzeczy, które dziwiły głównego bohatera: od wykluczających się wzajemnie przepisów, poprzez nietypowość załatwiania sobie mieszkania, aż po fakt, że zakochani mogą się rozstać tylko dlatego, że mają inne poglądy na wojnę w Iraku. Przed wyjazdem do Paryża nie uwierzyłby na pewno w to, że wystarczy niewielka uwaga krytykująca politykę Chiraca, aby usłyszeć, że nienawidzi się Francuzów, jest się Anglosasem, barbarzyńcą i niecywilizowanym potomkiem wikingów.

źródło
Stephen Clarke stworzył zabawną powieść, która pozwala nam udać się do świata, gdzie tydzień pracy trwa 35 godzin, rok zaczyna się we wrześniu, a jeżeli nie skończysz projektu do końca kwietnia to prawdopodobnie nie skończysz go już nigdy. I gdzie ludzie żyją zdecydowanie mniej nerwowo.

Lubię takie książki, w których mogę podejrzeć inną kulturę czy sposób bycia. Szczególnie jeśli autor potrafi o nich opowiedzieć interesująco. A Clarke zdecydowanie potrafi. Merde! Rok w Paryżu nie pozwalało mi się od siebie oderwać. Z ogromnym zaciekawieniem czekałam na dalsze perypetie Paula i przyznam, że niejednokrotnie doprowadziły mnie one do śmiechu.

Dlatego też nikogo nie zdziwi chyba, że gorąco polecam twórczość Stephena Clarka i nie mogę się doczekać na spotkanie z kolejną jego książką.

środa, 11 grudnia 2013

Zostałam profanem. "Cmentarz w Pradze"

Dawno tak się nie cieszyłam z faktu, że skończyłam czytać książkę. I dawno też nie odetchnęłam z tak ogromną ulgą, że to już koniec.

Gdybym miała streścić fabułę Cmentarza w Pradze miałabym z tym duży problem. Po prawie 500 stronach i dwóch tygodniach spędzonych z powieścią, nie jestem do końca pewna o czym ona opowiada.

Głównym bohaterem Umberto Eco uczynił Włocha z Turynu, Simonoe Simoniniego. Kiedy go poznajemy jest on paryskim fałszerzem zamieszanym we wszystko co dzieje się we Francji. Szczyci się tym, że tworzy "nowe oryginały" zarówno dla przeciętnych ludzi jak i służb państwowych. Jednocześnie w jego pamięci zaczynają pojawiać się luki, który go przerażają. Nie wie co robił poprzedniego dnia, skąd wziął się w danym miejscu. Przez to obawia się wychodzić z domu i prowadzić dalej swój biznes. Postanawia więc odświeżyć swoją pamięć poprzez spisanie historii swojego życia. 

Cmentarz w Pradze to mieszanina trzech sposobów narracji. Mamy więc do czynienia z pamiętnikiem Simoniniego, streszczeniami przygotowanymi przez Narratora, a także wtrętami do wspomnianego wcześniej pamiętnika, których autorem jest niejaki ksiądz Dalla Picolla cierpiący na podobne zaniki pamięci jak główny bohater. Wspólnie starają się oni odkryć kim są i dlaczego dzielą jedno miezkanie.

Książka jest absolutnie paranoiczna (i zapewne o to autorowi chodziło). Podczas lektury zagłębiamy się nie tylko w chory umysł Simoniniego, ale również w każdą możliwą, stworzoną przez człowieka, propagandę nienawiści. Pogarda i złość bohatera skierowane są przeciwko wszystkim tym, którzy różnią się od niego choćby w najdrobniejszym szczególe: biologicznie, narodowościowo, religijne, światopoglądowo itd.

Umberto Eco chciał pokazać nam w jaki sposób rodzą się spiskowe teorie dziejów. Inspiracją do napisania książki były Protokoły Mędrców Syjonu. Fałszywy dokument powstały w Rosji pod koniec XIX w., w którym zostały zawarte żydowskie plany ekonomicznego i ideologicznego opanowania świata. Ogarniety nienawiścią do wszelkiej inności Simonini tworzy podobne pismo. W jego historii na cmentarzu w Pradze zbierają się rabini gmin żydowskich, którzy radzą co zrobić, żeby stać się panami świata.

Trudno mi było wciągnąć się w lekturę. Książka sprawia chwilami wrażenie bezładnego potoku myśli, które autor zapisał w swoim pamiętniku w chwili wielkiego wzburzenia. Fabuła ginie w kolejnych, wymierzonych w różne grupy społeczne, teoriach i wylewanej przez bohatera żółci. 

Przy okazji zauważyłam jeden drobiazg. W przypadku każdej innej książki napisałabym, że to gniot totalny, czytanie jej to strata czasu i najlepiej się od niej z daleka trzymać. Jednak tym razem zaczęłam mieć wątpliwości. Przecież to Umberto Eco. Autor uznany, którego książki trafiają do klasyki literatury, zachwycają się nimi miliony ludzi na całym świecie. Może więc to nie książka jest zła tylko mnie brakuje wrażliwości/intelektu/wykształcenia żeby docenić kunszt pisarski? Może jestem profanem? 

Z pewnym trudem otrząsnęłam się z tych rozważań i, z dużą dozą nieśmiałości, ale jednak napiszę: Czytałam książki Umberto Eco z zakresu estetyki i historii sztuki i one bardzo mi się podobały. Po lekturze Cmentarza w Pradze jestem zdecydowanie zrażona do jego powieści. Dawno nie miałam do czynienia z tak męczącą książką.

środa, 4 grudnia 2013

Zamiast podsumowania

Uczestnicy wyzwania Nie tylko literatura piękna zapewne zauważyli, że minęły kolejne  3 miesiące i czas na kolejne podsumowanie. Mam nadzieję, że nikt na nie nie czekał z ogromną niecierpliwością gdyż uznałam jednak, i mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie, że przedłużymy tę turę o miesiąc, a nową zaczniemy wraz z nastaniem nowego roku. Będzie okazja zrobić noworoczne postanowienie: "przeczytam jedną książkę, która nie jest beletrystyką"
Co Wy na to? Ktoś pragnie zaprotestować?

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Stawić czoła mitom. "Ciemne postacie w historii Kościoła"

Znowu oceniłam książkę po okładce, a dokładniej po tytule, i znowu zostałam zaskoczona jej treścią. Kiedy zaczynałam lekturę Ciemnych postaci w historii Kościoła spodziewałam się publikacji traktującej o podstępnych papieżach, morderstwach w Watykanie i dostojnikach szkodzących Kościołowi. W moje ręce zaś trafiło opracowanie, w którym autor próbował się zmierzyć z mitami jakie narosły wokół chrześcijaństwa.

Przyznam, że ciężko było mi się na początku przestawić. Odrzucić moje oczekiwania i skupić na lekturze. Jednak z każdym kolejnym rozdziałem treść wciągała mnie coraz bardziej.

Swoją opowieść Michael Hasemann zaczyna wraz z początkami chrześcijaństwa. Pierwsze osiem rozdziałów poświęcone zostało czasom starożytnym i wczesnośredniowiecznym. Autor pisze o pustym grobie; znanej wszystkim (głównie za sprawą powieści Dana Browna) teorii, że świętym Graalem była krew Chrystusa ciągle krążąca w żyłach jego kolejnych potomków; miłości Jezusa do Marii Magdaleny czy teorii o Jego rodzeństwie. Powołuje się na dokumenty Kościoła i odrzuca te, których wiarygodność została poddana w wątpliwość. Miałam czasem poczucie bycia przysypaną starożytnymi zwojami, które autor stara się odcyfrować, ocenić i opowiedzieć o okolicznościach ich powstania i odkrycia. Chwilami ciężko mi było przez to przebrnąć.

źródło
Zdecydowanie ciekawiej robi się w kolejnych rozdziałach. Hasemann opowiada czytelnikowi o wyprawach krzyżowych, inkwizycji, polowaniach na czarownice. Nie boi się także poruszyć problemów bardziej współczesnych takich jak domniemane poparcie, jakiego miał udzielać Pius XII Hitlerowi czy kłopoty Banku Watykańskiego. 

Nie da się nie zauważyć, że autor skupia się głównie na odpieraniu hipotez postawionych przez duet Baigent i Leigh w kolejnych pisanych przez nich powieściach. Momentami miałam wrażenie, że książka jest swoistą krucjatą przeciwko twórczości obu pisarzy. Ich nazwiska przywoływane są prawie w każdym rozdziale, a Hasemann stara się zaprzeczyć temu, co napisali oni w swoich książkach. Chwilami miałam wrażenie, że to oni są tymi tytułowymi ciemnymi postaciami.

Ciemne postacie w historii Kościoła są skierowane do przeciętnego czytelnika. Autor nie nadużywa naukowych pojęć, nie zasypuje nadmierną ilością faktografii czy szczegółów. Książka napisana jest plastycznym, ciekawym językiem dzięki czemu można czytać ją z przyjemnością. I na pewno, każdy dowie się z niej czegoś interesującego.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu M



Książkę zgłaszam do wyzwania: Nie tylko literatura piękna

poniedziałek, 25 listopada 2013

Stosy na rozgrzanie

Dawno nie było stosów. Albo mi się tak wydaje. Tym razem mam dla Was dwa. Niezbyt duże, ale na pewno różnorodne. Na pierwszy ogień, stos biblioteczny:


1. Monique Roffey, Biała kobieta na zielonym rowerze
2. Alicia Clifford, Między wierszami
3. Ella Griffin, Pocztówki prosto z serca
4. Hilary Mantel, Na szafocie
5. Jed Rubenfeld, Instynkt śmierci
6. Umberto Eco, Cmentarz w Pradze 


 Drugi stos to mieszanina egzemplarzy recenzyjnych i własnych nabytków:


Pierwsze cztery książki pochodzą od Grupy Wydawniczej Publicat
1. Nicci French, Nie ufaj nikomu
2. Philippa Gregory, Uwięziona królowa
3. Gian Luiggi Paracchini, Prada. Obyczajowy fenomen
4. Donald Spoto, Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn

5. Trisha Bernard, Z kamasutrą w plecaku
6. Czasowniki włoskie
7. Gramatyka języka włoskiego
8. Wielka gramatyka języka angielskiego
9. Repetytorium leksykalno- tematyczne. Francuski
10. Sott Kelby, Sekrety cyfrowej ciemni
11. Christie Mumm, Fotografia rodzinna. Zdjęcia przez pokolenia.

I jak zwykle, spytam: znacie coś? Polecacie/odradzacie?

środa, 20 listopada 2013

Nietypowy inkwizytor. "Miecz aniołów"

Znowu sobie ponarzekam. Ale tym razem na samą siebie. Wszystko to przez to, że odkryłam niedawno iż jeżeli tylko da się zacząć czytać jakąś serię od środka czy końca to na pewno to zrobię. Jakbym nie mogła, jak człowiek, od początku. Tak było i tym razem.

Miecz aniołów to w ogóle moje drugie spotkanie z inkwizytorem Mordimerem. Niestety pierwsze było dawno i nawet nie pamiętam tytułu czytanej wtedy książki. Za to zostało we mnie wrażenie, że bardzo mi się podobała. I nie było to wrażenie błędne.

Świat stworzony przez Jacka Piekarę to mieszanina odrobiny historycznych realiów i literackiej fikcji. W świecie tym Chrystus nie umarł na krzyżu, ale zszedł z niego z mieczem w dłoni i wymordował swoich oprawców. Nikogo więc nie dziwi, że Kościół jest waleczny i nawraca swoje owieczki nie tylko słowem ale i mieczem.

Jednym z wysłanników, takiego właśnie walecznego, Kościoła jest Mordimer Madderdin- inkwizytor i Sługa Boży. Do jego zadań należy prowadzenie śledztw i przywodzenie grzeszników do wiary. A, że czasem robi to w dość nieortodoksyjny sposób? No cóż, liczą się efekty.

Na książkę Miecz aniołów składa się pięć opowiadań. Każde z nich to inna sprawa prowadzona przez inkwizytora. Mamy więc do czynienia z piękną dziewicą, która ma zostać złożona w ofierze; wiedźmą, która uprowadziła Jasia i Małgosię i chciała ich upiec w piecu; czarownikiem uciekającym przed groźnym demonem i oddającym się pod opiekę Mordimera; ludożercą i opętanym misją biskupem; a także groźną herezją, która zaczęła się rozprzestrzeniać w łonie Kościoła. W każdym z tych opowiadań jest coś, co zapada w pamięć. Każde z nich w pewien sposób zaskakuje czytelnika. Podczas lektury nie miałam poczucia, że czytam ciągle tę samą historię, ale ubraną w różne słowa (a niestety czasem przy zbiorach opowiadań to się zdarza).

Jak łatwo się domyślić, tym co łączyło wszystkie te opowieści była postać inkwizytora Mordimera. Postać, dla mnie, genialna. Piekara obdarzył go cechami charakteru, które powinny się wykluczać i w ten sposób powstał bohater utyskujący na swój biedny los, rzucający kąśliwe i ironiczne komentarze, potrafiący połechtać ego przełożonego, a jednocześnie pijący po oberżach, sypiający z dziwkami i otaczający się zgrają nieokrzesanych zabijaków. Jeśli dołożyć do tego jeszcze biskupa cierpiącego na podagrę i lubiącego wypić dostajemy wybuchowe towarzystwo, z którym nie sposób się nudzić.

źródło
I rzeczywiście nie nudziłam się przy tej książce nawet przez chwilę. Akcja toczy się wartko, autor co chwilę czymś nas zaskakuje, a wszystko to w na poły bajkowym, a na poły przerażającym świecie. A wszystko to okraszone zostało magią życia sprzed wieków. Wraz z jego prostymi wierzeniami, ludowymi mądrościami, a także smrodem i śmiercią. Zdecydowanie świat wykreowany przez Jacka Piekarę nie jest różowy i lukrowany.

Podkreślałam niejednokrotnie, że nie lubię opowiadań. Nic się w tej gestii nie zmieniło. Miecz aniołów jest wyjątkiem, który przypadł mi do gustu i chętnie zaprzyjaźnię się z całą serią. Najlepiej we właściwej kolejności.

niedziela, 17 listopada 2013

Łowca głów w nowej odsłonie. "Po pierwsze dla pieniędzy"

Za dużo czytam. Do takiego wniosku doszłam podczas lektury książki: Po pierwsze dla pieniędzy. A wszystko to przez wrażenie, że autorka oparła powieść na pewnych schematach i ja niestety znam te schematy.

Mamy więc główną bohaterkę: Stephanie Plum, która właśnie utraciła pracę, poszukiwania następnej spełzły na niczym, zaś stan jej konta nieubłaganie zbliża się do zera (lub też osiągnął je dawno temu). Przypadkiem dowiaduje się, że wujek Vinnie potrzebuje pracownika. Jednak nie do układania dokumentów, jak się spodziewała, ale do tropienia i dostarczania na policję przestępców. W ten sposób Stephanie zostaje łowcą głów, a jej pierwszym zadaniem jest przywiezienie zbiegłego mordercy, policjanta, kolegi z czasów szkolnych i sławnego w całej dzielnicy dziwkarza: Joe Morellego. Idealne zadanie dla żółtodzioba.

W tym momencie jeszcze byłam zaciekawiona lekturą, ale kiedy kilka stron później autorka bez problemu odnalazła poszukiwanego, zapukała do jego drzwi i poprosiła żeby z nią pojechał bo ona chce zarobić 10 tys. dolarów, to zwątpiłam. Oczywiście jest to dopiero początek intrygi. 

źródło
W toku działań śledczych Stephanie zdążyła się narazić mistrzowi bokserskiemu (który ma wyraźne kłopoty w panowaniu nad gniewem, a jego ulubionym zajęciem jest gwałcenie i bicie kobiet), a także zdobyć broń i absolutnie unikatowy samochód. 

No cóż, zapewne mój brak entuzjazmu w stosunku do tej lektury jest wyczuwalny. Stephanie mnie do siebie nie przekonała. Owszem była chaotyczna, popełniała dziwne pomyłki i była stawiana w nietypowych sytuacjach, ale brakowało jej lekkości i tej szczypty humoru, która sprawia, że książki tego typu czyta się choćby tylko po to, żeby przekonać się co jeszcze wymyśli "pani detektyw". W przypadku Po pierwsze dla pieniędzy główna bohaterka wydawała mi się momentami po prostu mdła i nijaka.

źródło
Za to sytuację ratowała babka Stephanie. Kobieta absolutnie fenomenalna, ogromna indywidualistka, która nie zauważyła upływu czasu (umknęło jej jakieś 40 lat) i dalej pełna była młodzieńczego wigoru i ciekawości świata. Nosi krótkie szorty, opowiada publicznie historie, które należałoby przemilczeć i nie nie boi się użyć broni wnuczki (w przeciwieństwie do samej Stephanie, która trzęsie się z przerażenia na samą myśl o strzeleniu z pistoletu). Zdecydowanie ożywiała ona książkę. Bez babci Mazurowej byłoby bardzo nudno.

Z przerażeniem wyczytałam, że w Stanach ukazało się już 19 tomów opowiadających o przygodach Stephanie. Ciekawe czy po takim czasie bohaterka stała się już profesjonalnym łowcą głów. W każdym razie to temu cyklowi Janet Evanovich zawdzięcza sławę i uznanie jako pisarka powieści kryminalno-sensacyjnych.

Zabójcze cięcie, Torebki i strzelanina (zresztą cała seria Torebki i...) to bardziej lub mniej udane książki, w których nieporadna ale zakręcona niewiasta zajmuje się śledztwem w sprawie morderstwa (znacie jeszcze jakieś? dobrą książkę tego typu chętnie przeczytam). Po pierwsze dla pieniędzy stara się wpisać w ten nurt, ale jak dla mnie powieści czegoś brakuje. Nie jest źle, ale dobrze też nie za bardzo.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

wtorek, 12 listopada 2013

Potomkini Meluzyny. "Władczyni rzek"

Po dwóch zdecydowanie nieudanych lekturach postanowiłam, że czas sięgnąć po pewnik. Książkę, która mnie na pewno nie zawiedzie i której czytanie będzie samą przyjemnością. Wybór padł na Philippę Gregory i Władczynię rzek. I nie żałuję.

Główną bohaterkę książki, Jakobinę Luksemburską, poznałam już jakiś czas temu, podczas lektury Białej królowej. Patrzyłam wtedy na nią oczami Elżbiety, tytułowej królowej, a jednocześnie jej córki i już wtedy Jakobina wywarła na mnie duże wrażenie. Wydawała się być kobietą niezłomną, która potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji i zawsze służy rozsądną radą. Tym razem zobaczyłam ją w trochę innym świetle.

Jak zwykle u Philippy Gregory to główna bohaterka jest naszym narratorem i to z jej punktu widzenia poznajemy historię. A Jakobina miała okazję, żyć w bardzo ciekawych czasach. Dodatkowo znajdowała się w samym centrum wydarzeń. I dzięki talentowi autorki, potrafi nam to wszystko ciekawie opowiedzieć.

źródło
Poznajemy ją jako nastolatkę, która towarzyszy Joannie d'Arc podczas ostatnich miesięcy jej życia. Następnie zostaje wydana za mąż za owdowiałego księcia Bedfordu, możnowładcę, który dostrzegł jej magiczne zdolności i zamierza je wykorzystać. Jakobina ma mu służyć jedynie do przewidywania przyszłości i pomocy alchemikom, w sytuacjach gdy pewne procesy przeprowadzić może jedynie dziewica. Mimo wszystko, to dziwne małżeństwo nie było nieszczęśliwe. Jednak prawdziwej miłości Jakobina doświadczyła dopiero po śmierci męża, kiedy to zakochała się i wyszła za mąż za książęcego giermka: Ryszarda Woodvilla. Dla kobiety wywodzącej się z możnego, arystokratycznego rodu był to społeczny upadek, ale małżeństwo przez lata było bardzo szczęśliwe. Do końca życia darzyli się oni ogromnym uczuciem i zachowywali jak para nowożeńców.

Z podziwem patrzyłam na Jakobinę, która rodzi kolejne dzieci (wydała ich na świat czternaścioro) a chwilę później pełna energii wraca na dwór by służyć Henrykowi VI i Małgorzacie Andegaweńskiej. A angielski dwór to miejsce gdzie toczy się nieustająca walka o władzę. Jakobina na jego tle, a przede wszystkim na tle młodziutkiej i pełnej pasji królowej, jawi się jako ostoja rozsądku i spokoju.

Wbrew temu co napisałam wyżej, ta rozsądna Jakobina jest kobietą, której ciągle towarzyszy magia. W chwilach niepewności stara się ona zajrzeć w przyszłość. Ucieka się wtedy albo do starej talii kart albo do wodnej boginki Meluzyny, założycielki swojego rodu. Nie mamy jednak wrażenia, że przez tę odrobinę czarów książka stała się fantastyczna i nierealna. Pokazuje nam po prostu bardziej bajkowe i romantyczne czasy niż te, w których przyszło nam żyć.

Philippa Gregory jak zwykle nie zaskakuje. Władczyni rzek to kolejna świetna książka. Talent autorki sprawił, że znowu przeniosłam się w czasie i stałam częścią opisywanego przez nią świata. I jak zawsze żałuję, że skończyłam już czytać i czekam na więcej.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat 

wtorek, 5 listopada 2013

Naukowiec w zderzeniu z rzeczywistością. "Córka alchemika"

Pierwszy raz od dawna żałuję, że się dałam uwieść ładnej okładce. Zdecydowanie treść nie była jej warta.

Miało być tajemniczo, mrocznie. W kątach starego dworu czaić się miały sekrety, a w kotłach miały bulgotać magiczne mikstury. Było, no cóż, jakbym chciała być miła to bym napisała, że przeciętnie, jako że jestem rozgoryczona i nie chcę to napiszę, że nudno. Niestety.

Lata 20. wieku XVIII. W rezydencji w Selden mieszkają John, wybitni filozof i alchemik, uczeń Izaaka Newtona oraz jego córka Emilie. Dziewczyna ma 18 lat, a jedyni ludzie, z którymi się spotyka to ojciec, zajmujący się domem państwo Gill i, od czasu do czasu, okoliczni dzierżawcy. Oprócz tego nastolatka żyje w totalnie wyizolowanym świecie. Od najmłodszych lat była przygotowywana do tego żeby zostać naukowcem i pomocnicą ojca. Jest na jego każde wezwanie, bierze udział we wszystkich eksperymentach, a "wolny czas" spędza na nauce.

Jak się łatwo domyślić Emilie jest istotą absolutnie nieprzystosowaną do życia w społeczeństwie. Dodatkowo "zimny chów" stosowany przez ojca, sprawił że dziewczyna pragnie czułości i bliskości. Dlatego zakochuje się w pierwszym mężczyźnie, który przekracza progi Selden, a nienauczona nieufności w stosunku do mężczyzn, oddaje mu się w ogrodzie. Zaskoczeniem dla czytelnika nie jest to, że zachodzi z nim w ciążę, wychodzi za niego za mąż, ojciec zrywa z nią wszystkie kontakty, a po fakcie okazuje się, że mąż pragnął jedynie jej majątku i alchemicznych zdolności starego Seldena. Od pierwszych stron wszystko do tego dąży i prorokuje taki bieg wydarzeń.

Córka alchemika jest wtórna, przewidywalna i nieciekawa. Emilie staje się wyrzutkiem, który traktowany jest na londyńskich salonach jako ciekawostka przyrodnicza. Jej wybitna inteligencja nie przekłada się na proste, codzienne sprawy. Zaś za każdym razem kiedy próbuje porozmawiać poważnie z mężem ten ją uwodzi i każda dyskusja, jeszcze zanim się rozpoczęła, kończy się w łóżku. Tego seksu między bohaterami było dla mnie zdecydowanie za dużo. Szczególnie, że książka napisana jest z punktu widzenia Emilie, która rozpływa się nad każdym stosunkiem i zagrzebuje gdzieś swoją inteligencję.

Całkiem niedawno czytałam książkę zbliżoną tematycznie do Córki alchemika. Mam tu na myśli Córkę markizy czyli kolejną historię o zbyt inteligentnej jak na swoje czasy kobiecie, która musi stawiać czoła "towarzystwu". I tak jak tamtą czytało się z przyjemnością i zainteresowaniem, tak tutaj, z każdą kolejną stroną, rosło moje poczucie straty czasu.

Naprawdę, pomimo moich dobrych chęci i wyznawania zasady, że to iż mi się książka nie podoba nie musi od razu oznaczać, że jest zła i na pewno znajdą się czytelnicy, którym przypadnie do gustu, tym razem nie jestem w stanie znaleźć niczego pozytywnego. No może jedynie okładkę.

czwartek, 31 października 2013

Prawie halloweenowa recenzja. "Kuchnia duchów"

Wyobraźcie sobie, że gotowaniem potraficie przywołać ducha. Trochę przerażające prawda? Ale właśnie taki talent odkryła w sobie Ginny.

Pogrzeb rodziców jest dla Ginny ogromnym przeżyciem. Nie tylko dlatego, że nie pogodziła się z ich nagłym odejściem, ale również z powodu ludzi, którzy odwiedzili jej dom. Ginny nie radzi sobie w kontaktach towarzyskich. Jest nieśmiała, skryta i nieporadna. Mama określała to mianem "osobowości" i otaczała ją opieką. Kiedy jednak jej zabrakło Ginny musi sama stawić czoła światu. Nie daje sobie z tym rady więc ucieka do czegoś co zna i co ją uspokaja: gotowania. Zapach potrawy przywołuje ducha babci, który ma dla niej niejasne ostrzeżenie. Tylko przed czym ostrzegała ją starsza pani?

Ginny udało się jedynie zrozumieć, że ostrzeżenie wypowiedziane przez babcię ma jakiś związek z jej siostrą. Nie wie tylko przed czym powstrzymać Amandę: przed sprzedaniem domu, zarządzaniem swoim życiem czy skrzywdzeniem jednej z córek. Kiedy jednak z ust Amandy padają słowa: "choroba", "zespół Aspergera", "niezdolność do samodzielnego funkcjonowania" Ginny postanawia udowodnić siostrze, że się myli i wziąć życie w swoje ręce.

źródło
Trudno jest nazwać Kuchnię duchów mianem lekkiego czytadła. Autorka porusza w niej wiele, bolesnych kwestii. Chyba najbardziej rzucającą się w oczy jest sprawa choroby Ginny. I nie chodzi mi tu o sam fakt, że jest ona chora, ale o podejście otoczenia do tej kwestii. Ginny jest dorosłą kobietą, której nikt nigdy nie próbował pomóc. Rodzina uważała, że unikanie przez nią ludzi, niepatrzenie im w oczy, chowanie się do szafy w sytuacjach stresowych to po prostu elementy jej charakteru. Dziewczyna nie została nigdy zdiagnozowana, nie nauczono jej też radzić sobie. A problemem jest dla niej nawet wyjście do pobliskiego sklepu. Nigdy nie robiła tego samodzielnie. Klosz stworzony przez rodziców zniknął po ich śmierci i Ginny mierzy się z nową rzeczywistością. Dodatkowo symptomy tej samej choroby dostrzega u swojej siostrzenicy. Niestety jej siostra powtarza znany z domu schemat: żyje w zaprzeczeniu czym uniemożliwia córce osiągnięcie "normalności".

źródło
Drugą poruszaną przez Jael McHenry bolączką jest kwestia radzenia sobie ze stratą. Oprócz różnego podejścia Ginny i Amandy, widzimy jeszcze Davida, który oskarża się o śmierć żony i od kilku lat żyje w zawieszeniu. 

Jednak pomimo tych trudnych tematów książka nie przytłacza. Autorka sprowadzając do kuchni Ginny duchy kolejnych, bliskich jej osób sprawiła, że powieść stała się magiczna. Po raz pierwszy przy takiej lekturze to nie zawarte w książce przepisy były ważne (poza tym ani nie było ich zbyt wiele ani zbytnio nie porywały). Stanowiły one jedynie tło i pretekst do przywołania następnej postaci.

Nie spodziewałam się, że Kuchnia duchów będzie tak mądrą, ciepłą i przepełnioną uczuciami książką. Przyznam, że lektura momentami była trudna. Patrzyłam na bohaterkę, która zmaga się sama ze sobą, nie mając pojęcia co zrobić, żeby zostać wysłuchaną i potraktowaną poważnie, i szczerze jej współczułam. Zresztą obok z żadnego z bohaterów nie dało się przejść obojętnie.

Kuchnia duchów jest debiutem powieściowym Jeal McHenry. Powieściowym, ale nie pisarskim. Autorka znana jest jako publicystka kulinarna. Prowadzi blog poświęcony właśnie jedzeniu i gotowaniu, współpracuje również z czasopismami i portalami internetowymi.

Dla mnie Kuchnia duchów była ogromnym pozytywnym doświadczeniem. Książką, która obudziła przeróżne emocje. Polecam zdecydowanie!

wtorek, 29 października 2013

Prosto przed ołtarz. "Idealnie dobrani"

Samotna, zdesperowana (?) kobieta zdolna jest do dziwnych rzeczy. Szczególnie, jeśli właśnie odkryła, że partner je zdradza i w związku z tym musi na nowo ułożyć sobie życie. W takiej sytuacji Anne znajduje na swojej drodze wizytówkę firmy kojarzącej pary. Zachowuje ją tylko dlatego, że znajduje się na niej jej nazwisko. Nie spodziewa się, że kilka tygodni później skontaktuje się z tą firmą i weźmie udział w czymś niespotykanym.

Anne dostała imię na cześć Ani z Zielonego Wzgórza. Tak samo jak tamta jest rudzielcem i ma uduchowione podejście do świata. Marzy o prawdziwej miłości, ma w głowie jej romantyczną wizję i ciągle zakochuje się w tym samym typie facetów. Kiedy jednak przyjaciółka oznajmia jej, że wychodzi za mąż, Anne postanawia oddać się w ręce profesjonalistów. Zrezygnować z bujania w obłokach i skorzystać z porady firmy Blythe & Company, Zawodowe kojarzenie.

źródło
Już pierwsze spotkanie z panną Cooper przebiega zdecydowanie inaczej niż Anne się spodziewała. Nie będzie oglądania profili kandydatów, spisywania wymagań, przeglądania zdjęć. Za to czeka ją terapia z psychologiem, a potem wyjazd do Meksyku gdzie poślubi, wybranego dla niej przez firmę, nieznanego mężczyznę.

Przez większość czasu książka była idealna. Dostatecznie nierealna, przerysowana, zabawna i wciągająca. Mimo dziwnych okoliczności poznania, Anne i Jack stworzyli sympatyczną i normalną parę. Nie są patetyczni czy zagubieni, ale uroczo nieporadnie docierają swoje relacje. Oczywiście czym byłaby książka tego typu bez wielkiej kłótni i rozstania? I niestety to był ten moment kiedy poczułam się trochę rozczarowana. Było zbyt przewidywalnie. Ale taki już urok tego gatunku.

źródło
Plusem Idealnie dobranych są bohaterowie. Wyraziści, nietuzinkowi, z odmiennymi charakterami, czasem stanowiący mieszankę wybuchową. Przy czym jednocześnie doskonale się uzupełniający.

Catherine McKenzie to prawniczka, która odkryła w sobie talent pisarski. Jak na razie jest autorką trzech powieści i wszystkie one odniosły ogromne sukcesy zarówno w Kanadzie, gdzie pisarka mieszka, jak i na całym świecie. 

Idealnie dobrani to powieść wciągająca i doskonale poprawiająca nastrój. Polecam nie tylko niepoprawnym romantyczkom.

sobota, 26 października 2013

W rewolucyjnym Paryżu. "Józefina"

Józefina jest dla mnie kolejną postacią, o której wszyscy wiedzą że była, ale nikt zbytnio nie zagłębia się w jej życie. Jest jedną z tych kobiet, o których zawsze myśli się jako o parze do wybitnego mężczyzny. Sandra Gulland skupiła się na Józefinie jako odrębnym bycie, osobie, która miała własne, ciekawe życie.

Książka, którą czytałam to pierwsza część trylogii opowiadającej losy przyszłej cesarzowej. Kiedy ją poznajemy kończy właśnie czternaście lat. Dla nas zapewne byłaby dzieckiem, ale ona właśnie rozpacza nad swoim staropanieństwem. Jednak przy okazji dość chłodno zauważa, że bez posagu raczej nie ma szans na znalezienie dobrej partii.

Sandra Gulland przeprowadza nas przez dzieciństwo Józefiny, spędzone na Martynice w niezbyt bogatym, ale szczęśliwym domu. Następnie zabiera, wraz z bohaterką, do Paryża, gdzie przyszła cesarzowa spędzi całe swoje dorosłe życie. Tam wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Tam też spełnią się przepowiednie usłyszane przed laty od kapłanki wudu: małżeństwo będzie nieszczęśliwe i zakończy się wczesnym wdowieństwem. I również w Paryżu pozna dziwnego, małego człowieczka, który będzie próbował dostać się do "towarzystwa", generała Bonaparte. 

Maria Józefa Róża, takie imiona nosiła naprawdę. Całą młodość posługiwała się trzecim imieniem. Ono odpowiadało jej najbardziej. Józefina narodziła się dopiero w momencie ślubu z Napoleonem. On zmienił nazwisko (na brzmiące bardziej francusko), ona (pod jego wpływem) zmieniła imię.

Kobieta, którą poznajemy na kartach książki Józefina obudziła mój podziw swoją siłą i determinacją. Nie poddawała się niezależnie od sytuacji. Potrafiła zorganizować swoje życie wtedy kiedy zdradzał ją mąż, przebywała w więzieniu czy kiedy wszyscy najbliżsi znaleźli się w cieniu gilotyny. Bohaterka stworzona przez Sandrę Gulland to kobieta niezłomna.

Autorka zabiera nas również na salony Paryża. Podglądamy życie śmietanki towarzyskiej miasta od czasów przedrewolucyjnych. Przyglądamy się jak upada świat, który znali i jak próbują go odtworzyć w nowych warunkach. Nie spodziewałam się, że w warunkach tak ogromnego terroru możliwe jest prowadzenie salonów i 'bywanie".

Józefina  to kolejna powieść historyczna, gdzie autor oddaje głos głównemu bohaterowi. Czasem mam wrażenie, że jest to pójście na łatwiznę i sięganie po pewniak, który nie zawodzi. Ale czytam kolejną taką książkę i dochodzę do wniosku, że może jest to wtórne podejście, ale rzeczywiście się sprawdza. Tak samo było i tym razem. Książka to pamiętnik pisany przez przyszłą cesarzową. Dzięki temu mamy wgląd w jej myśli i uczucia. Możemy też zaobserwować jak zmieniała się ona przez lata.

Książka powstała z zainteresowania autorki postacią Józefiny de Beauharnais. Wiele lat poświęciła ona na konsultacje z historykami, badania źródłowe i poznanie kraju oraz języka Józefiny. Poświęcenie czasu i wysiłku zdecydowanie się opłaciło i trylogia cieszy się ogromną popularnością na całym świecie.

Jeśli macie ochotę przenieść się do rewolucyjnego Paryża to jest to książka dla Was. Ja zdecydowanie mam ochotę na kolejne tomy.

Książkę zgłaszam do wyzwania Od A do Z

piątek, 25 października 2013

Koszmarne rozczarowanie. "Dom kości"

Przerosła mnie ta książka. Zaskoczyła i wprawiła w osłupienie, z którego nie mogę się otrząsnąć. I zdecydowanie nie osłupiałam z zachwytu. 

Pierwsze sceny Domu kości obudziły we mnie ogromne nadzieje. W burzonym budynku znalezione zostały liczne szkielety. Początkowo policja uznaje to za sprawę sprzed lat lub stary magazyn akademii medycznej, jednak bardzo szybko odkrywają, że najświeższe szczątki pochodzą sprzed kilku miesięcy. Dodatkową zagadkę stanowi fakt, że pomieszczenie zamurowane jest od dawna, a niektóre kości wydają się być "wrośnięte" w ścianę.

I tu niestety kończy się wciągający mnie wątek. Od tego momentu głównym bohaterem powieści staje się John, chłopak który właśnie skończył szkołę i zatrudnił się w lokalnej agencji nieruchomości. Już pierwszego dnia popada w tarapaty dając klientowi klucz do jednej z rezydencji z 'listy specjalnej" stworzonej przez właściciela, pana Vane'a. Pogrąża się jeszcze bardziej kiedy, po odkryciu, że klient zniknął, zaczyna myszkować żeby odkryć co takiego specjalnego jest w domach z listy. Niestety udaje mu się tego dowiedzieć, a czytelnikowi wraz z nim.

Tak jak jeszcze domy wsysające ścianami ludzi obudziły moją ciekawość, tak rzeźba, która śledzi bohaterów, wdaje się z nimi w walkę i stara się ich zabić sprawiła, że książka zaczęła mi przypominać średniej klasy horror. A kiedy autor dołożył do tego jeszcze dusze druidów przemieszczające się po podziemnych autostradach to poczułam się jakby ktoś mnie oszukał. Coś co obiecywało trzymać mnie w napięciu i przestraszać, stało się produkcją, gdzie nagle bohaterom grozi pożarcie przez ścianę, a zwykły pręt wbity w ziemię prawie doprowadza do końca świata. No nie. Nie tak miało być. 

I niestety nie pomogły tej książce nawet 3, zamieszczone na końcu, opowiadania. Szczególnie, że w jednym z nich również występował żywy posąg, a po lekturze Domu kości tego motywu miałam dość.

Paradoksalnie jednak stwierdzę, że powieść czytało się dobrze. Akcja była wartka, fabuła dość przewidywalna ale jednak nie nudziła, bohaterowie nie należeli do najbardziej wyrazistych postaci literatury (zarówno ci źli jak i ci dobrzy), ale najgorszymi też nie byli. I gdyby nie pewne pomysły autora to wypowiadałabym się o tej książce pochlebnie.

Graham Masterton stał się sławny w 1976 r., kiedy ukazała się jego debiutancka powieść Manitou. Od tego czasu napisał wiele horrorów, ale nie są one jego jedynym dorobkiem pisarskim. Jest on również m.in. autorem poradników z dziedziny erotyki. Dom kości to wznowienie powieści, która powstała pod koniec ubiegłego wieku i nosiła tytuł: Dom szkieletów.

Możliwe, że jest to absolutnie genialna książka, ja jej jednak nie potrafię docenić. Wbrew temu co obiecywała mi okładka nie trzymała mnie ona w napięciu, a zakończenie było absolutnie przewidywalne. I teraz nie wiem czy źle trafiłam czy powieści Mastertona nie są dla mnie.

wtorek, 22 października 2013

Kronikarz postawiony przed sądem. "Oskarżony Jan Długosz"

Pomysł posadzenia na ławie oskarżonych osoby zmarłej nie jest czymś nowym. Pierwszy (?) taki sąd odbył się już w IX w. nad papieżem Formozusem. Jego następca posunął się do tego, że spoczywającego od dziewięciu miesięcy w grobie, Formozusa wydobyto i umieszczono w sali sądowej, zaś za jego tronem ukrywał się diakon, który "użyczał" oskarżonemu głosu. Nie wiem czy akurat ta historia zainspirowała Andrzeja Zielińskiego, ale momentami jego opowieść była podobnie upiorna jak ta przytoczona wyżej.

Jana Długosza zbytnio nikomu przedstawiać nie trzeba. Ten krakowski kanonik, poseł i wychowawca królewskich synów zasłynął przede wszystkim jako autor dzieła Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego. I to właśnie ono sprawiło, że Andrzej Zieliński postawił go przed sądem.

Lista zarzutów jest długa. Począwszy od fałszowania historii Polski, poprzez niszczenie dobrego imienia władców, aż po plagiat. Zieliński przeprowadził proces sądowy od początku do końca. Począwszy od odczytania listy zarzutów, poprzez przesłuchanie świadków powołanych przez obie strony, mowy oskarżyciela i obrońcy, aż do wydania wyroku.

Zdecydowanie najciekawsza dla mnie była część pierwsza, w której salę sądową swoją obecnością zaszczyciły osobistości opisywane przez Długosza w Rocznikach. Swoje żale na kronikarza wylewali m.in: Mieszko Lambert, Bolesław II Zapomniany, Bolesław Śmiały. W sposób ciekawy przedstawiali oni inną, niż ta do której przywykliśmy, wizję niektórych wydarzeń z historii Polski.

W drugiej części Zieliński przywołuje opinie naukowców zajmujących się badaniem długoszowego dzieła. Tym świadkom darowana została konieczność stawiania się na sali osobiście. Przytoczono za to fragmenty z ich dzieł, w których oceniają oni Roczniki. I to był zdecydowanie najsłabszy punkt całej książki. Po pełnych pasji i emocji przemówieniach pokrzywdzonych przez Długosza osób, autor zaserwował nam cytaty z publikacji naukowych, często gęsto powstałych ponad 100 lat temu

O samym autorze udało mi się znaleźć niewiele informacji. Andrzej Zieliński jest dziennikarzem i historykiem, obecnie emerytowanym.  Od 2003 r. pisze książki poruszające mniej znane aspekty naszej historii. Do tej pory spod jego pióra wyszło 9 takich publikacji.

Oskarżony Jan Długosz to książka, która stara się walczyć z zakłamaniami historii mającymi swoje źródło w kronice Długosza. Niestety robi to tylko na kilku, wybranych przykładach. Mimo to książka jest ciekawa, a dodatkowo skłania do zastanowienia się nad pewnymi faktami.

Książkę zgłaszam do wyzwań: Z literą w tle, Nie tylko literatura piękna

czwartek, 17 października 2013

Na przekór Matce Naturze. "Droga po dziecko"

Pamiętacie Szaloną narzeczoną? Nie, to nie jest kontynuacja jej losów, ale dokładnie tak mogłaby zachowywać się Amy w obliczu procedury adopcyjnej.

Emma i James od dwóch lata starają się o dziecko. Kiedy, po wypróbowaniu wszystkich logicznych i nielogicznych sposobów, ich starania nie przynoszą skutku decydują się na kolejny krok: adoptują dziecko. A tak naprawdę to Emma decyduje, a James się pokornie godzi. Ma świadomość, że w takich sprawach jego żona jest jak żywioł- nie da się jej powstrzymać.

Pierwszy problem pojawia się gdy okazuje się, że w całej Irlandii nie ma "miejscowych" sierot do adoptowania. Emma postanawia więc, że będą się starać o dziecko z Rosji. W ten sposób zaczynają długi i żmudny proces adopcyjny, podczas którego muszą wykazać się licznymi zaletami i być obecni na niezliczonych spotkaniach.

Emma jest kłębkiem nerwów, który, obawiając się, że źle wypadnie przed ludźmi z ośrodka adopcyjnego i starając się pokazać z jak najlepszej strony, popełnia mnóstwo gaf i wpada na coraz bardziej szalone pomysły. W ukojeniu emocji zdecydowanie nie pomaga jej rodzina, która, podobnie jak bohaterka jest trochę szalona i ogromnie absorbująca. Pomoc nieść się stara Lucy, najlepsza przyjaciółka bohaterki, ale sama również nie daje sobie rady z potomstwem- córką narzeczonego, która usilnie stara się być "nastolatką z piekła rodem".

Dodatkowym smaczkiem powieści są ludzie, których Emma i James poznają w trakcie starania się o adopcje czy inne pary uczestniczące w tym samym kursie. To absolutna mieszanina charakterów i osobowości. Niektórych z nich czytelnik ma ochotę poznać, a niektórych wysłać na Syberię.

Jak łatwo się domyślić Droga po dziecko to urocza i przezabawna komedia, ale nie tylko. Autorka porusza temat uprzedzeń rasowych, pokazuje, że we współczesnym świecie, wśród wykształconego społeczeństwa dalej krążą stereotypy nie mające związku z rzeczywistością. 

Sinead Moriaty, podobnie jak jej bohaterowie, pochodzi z Irlandii. Jej inspiracją do pisania była jej matka, autorka popularnych książek dla dzieci. Droga po dziecko jest pierwszą napisaną przez nią książką. Ale nie ostatnią. Przez ostatnie lata Sinead Moriaty napisała trzy kolejne powieści.

Droga po dziecko to przesympatyczna czytadło, które zaskakuje czytelnika coraz to nowymi absurdami i kłopotami przed jakimi stają bohaterowie. Wciąga, bawi, nie pozwala się oderwać i sprawia, że kibicujemy Emmie i Jamesowi. Doskonała lektura na nadchodzące ponure wieczory.