sobota, 31 maja 2014

Współczesna Elizabeth. Współczesny pan Darcy. "Dama w opałach"

Wyleczyła mnie ta książka z marzeń o życiu w pięknych, romantycznych czasach, oj zdecydowanie wyleczyła.

Tytułowa Dama w opałach to trzydziestodziewięcioletnia Amerykanka, rozwódka z ośmioletnią córką, prowadząca upadającą firmę zajmującą się starodawnym drukiem i marząca o życiu w czasach Jane Austen. Kiedy trafia się jej okazja wzięcia udziału w teleturnieju dotyczącym twórczości pisarki postanawia spróbować. Pakuje walizki i leci do Anglii. Na miejscu okazuje się, że zasady gry uległy zmianie i turniej zmienił się w reality show. Przeniesione w rok 1812 kobiety muszą realizować postawione im przez reżysera zadania i konkurować o względy zamożnego dziedzica. Wygra nie ta, która zbierze najwięcej punktów, ale którą dziedzic poprosi o rękę. Początkowo Chloe ma zamiar zrezygnować i powrócić do Stanów, jednak wizja wysokiej nagrody pieniężnej, a także pewność, że do roku 1812 pasowałaby lepiej niż do czasów współczesnych, sprawiają że postanawia wziąć udział w programie.

Już od początku czeka na nią wiele niespodzianek: pozostałe kobiety znajdują się na planie już od trzech tygodni, zaś panów Wrightmanów jest dwóch, a nie jeden (choć tylko jeden dziedziczy całą fortunę). Dodatkowo już od pierwszych chwil Chloe zyskuje wroga w osobie lady Grace- damy o wyższym statusie, bardzo nastawionej na wygraną, która zrobi wszystko żeby osiągnąć cel i która zdecydowanie lepiej radzi sobie z realiami epoki.

źródło
Nie da się ukryć, że Dama w opałach to powieść naiwna do granic możliwości. Chloe co chwila zakochuje się w innym z kawalerów, naraża się kolejnym osobom, popełnia każdą niezręczność jaka tylko jest możliwa. Bywa stereotypową Amerykanką: głośną, pewną siebie, pyskatą. Zresztą w ogóle kreacja bohaterów odwołuje się do stereotypów- jeśli nie narodowościowych, to społecznych czy literackich. Tutaj gratką może być duża liczba nawiązań do twórczości Jane Austen, zarówno w postaciach bohaterów jak i w ich rozmowach. Powieść stworzona jest według pewnego, znanego wszystkim, którzy czytają/oglądają komedie romantyczne, schematu. Pod tym względem czytelnik nie powinien się spodziewać, że zostanie zaskoczony. Jednocześnie jednak znudzony również nie będzie.

żródło
Było coś co sprawiło, że czytałam Damę w opałach z przyjemnością i, że uważam ją za całkiem sympatyczną książkę. Rzeczą tą była próba odtworzenia realiów XIX w. we współczesnych warunkach. Uczestniczki zostały pozbawione telefonów, prądu i kosmetyków. Ubrano je w gorsety, do których zawiązania potrzeba służącej. Również samodzielne ułożenie fryzury jest niemożliwością. Swoje potrzeby załatwiają do nocników, zaś za papier toaletowy służą im szmaty (cały czas zastanawiam się czy są one jednokrotnego użytku czy nie). Grace ma w ogóle przechlapane gdyż jako przedstawicielka warstwy średniozamożnej ograniczana jest dodatkowymi zasadami: nie może normalnie jeździć konno, strzelać z pistoletu, usiąść dopóki lady Grace stoi, musi pamiętać o kolejności wchodzenia do pomieszczeń, a cotygodniową kąpiel we wspólnej balii bierze jako jedna z ostatnich. Z kolei to czego nie mogą robić panny w stosunku do mężczyzn to osobna wyliczanka. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się jak sztywny był gorset obyczajów to koniecznie zajrzyjcie do książki.

źródło
Tak jak pisałam: Dama w opałach to powieść dość głupiutka i przewidywalna jeśli chodzi o fabułę i bardzo zaskakująca jeśli chodzi o wpadki Chloe. To książka o zdecydowanie komediowym zabarwieniu, nastawiona na rozbawienie widza. I to jej się udaje. Jest to pierwsza powieść Karen Doornebos. Obecnie ukazała się już druga Undressing Mr. Darcy, która mam nadzieję, doczeka się tłumaczenia na polski. 

Jeżeli szukacie lekkiej, zabawnej, nieambitnej a jednocześnie interesującej powieści to Dama w opałach spełnia wszystkie te kryteria. Myślę, że może też być doskonałym lekarstwem dla osób wzdychających "Ach, gdybym tak żyła 200 lat wcześniej". Mnie z tych pragnień wyleczyły opisy zabiegów toaletowych i higienicznych...

Książkę zgłaszam do wyzwania: Grunt to okładka.

wtorek, 27 maja 2014

Pomyliłam łóżka. "W łóżku z Nabokovem"

Jeszcze trochę i przestanę wierzyć okładkom! Po raz kolejny zaufałam entuzjastycznemu opisowi z tyłu obwoluty i po raz kolejny zostałam wywiedziona w pole. Tym razem zachwalano mi "komedię utkaną z drobnych tragedii". Owszem tragedii to było tam sporo, komedii jednak nie dostrzegłam.

Barb Barrett ma dość tego, że mąż ją wiecznie kontroluje. Postanawia więc zakończyć swoje małżeństwo. Wielkim zaskoczeniem jest dla niej, że to nie ona: pozbawiona domu, z mierną pracą, niestabilna emocjonalnie i bez umiejętności społecznych, zostaje opiekunką ich dzieci. Ich syn i córka zostają z ojcem, a Barb kupuje dom należący kiedyś do Nabokova. Podczas sprzątania, za jedną z szaf znajduje rękopis. Jest to książka o miłości i baseballu. Być może zapomniane dzieło pisarza. Szukając osoby, która zajmie się wydaniem powieści Barb poznaje Margie, nietypową agentkę, która bierze bohaterkę pod swoje skrzydła.

To wydarzenie daje Barb impuls do wprowadzenia w swoim życiu zmian. Postanawia założyć biznes. Jej "firma" ma być odpowiedzią na potrzeby małego, sennego miasteczka, w którym mieszka, dlatego kobieta zakłada...burdel przeznaczony dla pań. Swoje usługi świadczą tam studenci pobliskiego uniwerku, zaś bohaterka dogląda przybytku.

Oczywiście w tym wszystkim musi pojawić się też nowa miłość, nietypowe dzieci, zwariowana matka i problemy z byłym mężem. Ale to przy tego typu powieściach można powiedzieć: zestaw podstawowy. W każdej występują przynajmniej dwa elementy.

Wszystko to brzmi pięknie, nawet fabuła z opisu wygląda na ciekawą i rzeczywiście zabawną. Ale niech Was to nie zwiedzie. Tak naprawdę W łóżku z Nabokovem jest po prostu nudne. Przede wszystkim przegadane przez autorkę. Sceny, które aż się prosiły by być dynamicznymi, pełnymi werwy są rozwlekłe i pozbawione życia. Zresztą tak jak bohaterowie. Nawet jak się kłócą to jakoś tak ospale. Miałam wrażenie, że historię, którą miała w głowie autorka dałoby się opowiedzieć na dużo mniejszej ilości stron. Reszta stanowiła wypychacz. Niestety to on dominował nad całością.

Wszystko może mogłaby uratować główna bohaterka. Ale nie uratowała. Barb robiła na mnie wrażenie osoby strasznie otępiałej, nie potrafiącej myśleć logicznie i działać. Irytowała mnie niesamowicie. Tym, że dała wejść sobie wszystkim na głowę, że jest taka bezwolna, a nawet jej opisami strojów, a dokładniej "Spodni", które nosi przez pół powieści.

W łóżku z Nabokovem to pierwsza, i jak na razie na szczęście jedyna, powieść Leslie Daniels. Znowu poczułam się dziwnie zerkając na recenzje w internecie gdyż ten debiut pisarski oceniony został dość dobrze. Dla mnie niestety był to gniot, który zmarnował dość ciekawy temat.

poniedziałek, 26 maja 2014

Australia- ziemia obiecana. "Wzgórze Dzikich Kwiatów"

Kiedy kilka tygodni temu pokazywałam Wam stos książkowy pojawiło się wiele głosów zachwalających Wzgórze Dzikich Kwiatów. Przyznam, że dziwiłam się co takiego jest w tej książce. Po lekturze informacji na okładce wydawała mi się ona jeszcze jedną uroczą powieścią do szybkiego przeczytania i zapomnienia. Z kolei po lekturze książki wiem, że miałyście rację. Wzgórze Dzikich Kwiatów zdecydowanie zasługuje na pochwały.

Zaczyna się dość zwyczajnie: jedenastoletnia dziewczynka tańczy przed swoją babcią. Dwadzieścia lat później ta sama dziewczyna jest primabaleriną odnoszącą ogromne sukcesy i znaną na całym świecie. Emma, bo tak jej na imię, wydaje się mieć wszystko: międzynarodową karierę, kochającego chłopaka, sławę i podziw otoczenia. Jednak wszystko to rozpada się jak domek z kart. Chłopak odchodzi, a karierę niszczy jeden upadek. Emma postanawia powrócić na łono rodziny i tam dojść do siebie. Porzuca więc Londyn dla Sydney. Na miejscu czeka na nią nietypowy spadek: stara posiadłość na Tasmanii należąca kiedyś do jej babci.

źródło
To jest ta prostsza historia. Jest tu wszystko co znajduje się w typowej powieści: miłość, ucieczka, kłótnia, odkrywanie siebie, przemiana bohatera itd. Towarzysząc Emmie przy sprzątaniu starego domu i poznawaniu nieznanej rodzinnej historii możemy zauważyć zmiany jakie w niej zachodzą. Jest to widoczne tym bardziej, że to właśnie ona relacjonuje nam wszystkie wydarzenia.

Zdecydowanie bardziej skomplikowana jest druga opowieść. Czytając informacje na okładce spodziewałam się spotkać bohaterkę twardą, zadziorną, cwaną- bez problemu radzącą sobie w życiu. Jak dla mnie, Beattie taka nie jest. Kiedy ją poznajemy jest rok 1929. Dziewczyna właśnie zdała sobie sprawę z tego, że wpadła w kłopoty. Jest w ciąży z żonatym mężczyzną. Ta jedna wiadomość przewraca jej życie do góry nogami i sprawia, że zaczyna być traktowana jak trędowata. Traci pracę, matka wyrzuca ją z domu, nie ma od nikogo wsparcia. Kiedy więc jej kochanek decyduje się na wspólną ucieczkę do Australii wydaje się, że szczęście znowu uśmiechnęło się do Beattie. Jednak zmierzyć się ona będzie musiała z jeszcze większymi problemami. Czytając Wzgórze Dzikich Kwiatów miałam cały czas wrażenie, że cała siła Beattie wynika z konieczności. Trudno mi byłoby określić ją mianem "dziewczyny z charakterem". Raczej robiła wrażenie osoby, która stara się dać sobie radę z przeciwnościami losu bo nie ma innego wyjścia. A przynajmniej tak właśnie było na początku, gdyż z czasem Beattie dorasta i staje się bardzo samodzielną, gotową na wszystko kobietą.

źródło
Zdecydowanie bardziej do mojej wyobraźni przemawiała historia z przeszłości. W tej teraźniejszej wiele rzeczy było oczywiste, przewidywalne, za to ta sprzed prawie 100 lat nie raz mnie zaskakiwała. Kimberley Freeman przeniosła mnie do świata, który wydawałoby się, że odszedł już w zapomnienie. Świata gdzie panny z dzieckiem usuwane są poza nawias społeczeństwa, gdzie od koloru skóry zależne jest miejsce w społeczeństwie, gdzie można kupić sobie kobietę. Świata pełnego dewocji i rozpusty, miłości i zdrady. Czytając książkę cieszyłam się, że to wszystko już przeszłość. Po czym uprzytomniłam sobie, że jedyne czym różnimy się od Beattie i jej współczesnych to stroje, które nosimy. 

Ta refleksja spłynęła na mnie jeszcze silniej w kontekście czytanej kilka dni wcześniej książki. Przy okazji recenzji Żon i córek pisałam o tym jak łatwo było wtedy zniszczyć reputację kobiety. Do 1929 r. zmieniło się w tej gestii niewiele. Dzięki temu po raz kolejny cieszę się z "wyzwolonych" czasów w jakich przyszło mi żyć.

Nie spodziewałam się, że Wzgórze Dzikich Kwiatów będzie tak nietypową, wzruszającą historią. Przeczytałam je z ogromną przyjemnością i dołączam do osób zachwyconych tą książką.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Historia z trupem

piątek, 23 maja 2014

Powrót inkwizytora. "Sługa Boży"

Nadszedł czas na kolejne spotkanie z nietuzinkowym inkwizytorem. Miałam nadzieję, że uda mi się przeczytać cały cykl w jakiejś sensownej kolejności, ale chyba nic z tego. A przynajmniej według Wikipedii, która powiedziała mi, że Sługa Boży to książka, która została napisana jako pierwsza, ale nie jest pierwszą jeśli chodzi o chronologię zdarzeń. Trudno mi w to uwierzyć, gdyż to właśnie tutaj poznajemy towarzyszy Mordimera i oglądamy jak staje się on tym kim był później. W związku z tym mam w głowie mętlik i jakby ktoś chciał mi wskazać właściwą kolejność lektury to będę bardzo wdzięczna.

Niezależnie od tego czy jest to pierwsza część czy nie, rozjaśniła mi ona kilka kwestii. Sługa Boży, to jak zwykle zbiór opowiadań połączonych ze sobą osobą inkwizytora Mordimera Madderdina. Tym razem jest ich sześć. Pierwsze z nich pozwalają lepiej zrozumieć zarówno samego inkwizytora, jak i jego kompanię. Dowiadujemy się więc gdzie mieszkał i czym się on zajmował po ukończeniu Akademii, a przed tym zanim został licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-Hezronu. Mamy też okazję zobaczyć jego pierwsze spotkanie zarówno z Kostuchem, który stanie się później jego wiernym towarzyszem (choć nie wiem czy w przypadku tej dwójki jest to dobre określenie), jak i z Aniołem Stróżem. A oba te spotkania do zwyczajnych nie należą. 

O świecie stworzonym przez Piekarę czy samej postaci inkwizytora pisałam sporo przy okazji książki: Miecz Aniołów. Myślę, że powtarzanie tego samego nie ma sensu. Szczególnie, że Mordimer jest ciągle tak samo nieznośny, cyniczny, bezczelny i przekonany o świętości swej misji. Czasem mam wrażenie, że ma on wręcz niepojętą zdolność przyciągania kłopotów i zrażania do siebie ludzi. Jednak pozostaje przy tym tak uroczy, że nawet przez chwilę nie pomyślałam o nim źle.

Tym razem w zbiorze znalazło się miejsce dla sześciu opowiadań (zdecydowanie jest ich zbyt mało). Każde z nich to oczywiście osobna przygoda i inne zło stojące na drodze do zbawienia. Spotkamy się więc z czarownikiem, trucicielką, sektami i szalonym alchemikiem. Wszystkie zadania jakie stoją przed inkwizytorem do zwyczajnych się nie zaliczają. I oczywiście prawie wszystkie muszą pokomplikować się wraz z postępem akcji.

Po raz kolejny udało się Piekarze stworzyć zbiór, gdzie wszystkie opowiadania są tak samo ciekawe i wciągające. Czytając Sługę Bożego nie miałam uczucia, że coś się powtarza, że dostaję jeszcze raz tę samą historię tylko ubraną w inne okoliczności. Autor potrafił mnie zaskoczyć i sprawić, że chętnie wrócę po więcej. Ale tym razem już na pewno zacznę czytać od początku!

Książkę zgłaszam do wyzwania: Historia z trupem

środa, 21 maja 2014

Grunt to rodzinka..."Żony i córki. Historia codzienna"

Długo czekała ta książka na swoją kolej. Za każdym razem kiedy po nią sięgałam zdawałam sobie sprawę, że do torebki się nie zmieści (ma dobrze ponad 800 stron), a na lekturę w domu zbytnio czasu nie ma. W związku z tym kiedy zostałam na kilka dni pozbawiona komputera i unieruchomiona mogłam w końcu zabrać się za Żony i córki. Historię codzienną. Teraz żałuję, że tak późno.

Molly jest dorastającą panienką, mieszkającą w miasteczku Hollingford wraz z ojcem lekarzem. Kiedy jeden z jego uczniów zakochuje się w dziewczynie doktor wpada w panikę. Zdaje sobie sprawę z tego, że córeczka dorasta i nie powinna już przebywać sama w domu pełnym mężczyzn. A także, że przy wchodzeniu w świat przydałaby się jej kobieca pomoc. Konsekwencją tych spostrzeżeń jest jego ożenek z wdową, która ma córkę w wieku zbliżonym do Molly. Jak łatwo się domyślić docieranie się charakterów będzie trudne (choć nie w sposób o którym myśli czytelnik, gdy w powieści pojawia się macocha). Zarówno nowa pani Gibson, jak i jej córka, Cynthia, zdecydowanie różnią się od doktora Gibsona i Molly.

źródło
Doktor to człowiek twardo stąpający po ziemi, oddany swojej pracy i z nienaruszalnymi zasadami, które wpoił swojej córce. W związku z tym Molly nie jest płochym stworzeniem myślącym tylko o strojach i romansach. To raczej poważna panna, chętnie zgłębiająca wiedzę i służąca bezinteresowną pomocą. W miasteczku i okolicach nie ma osoby, która by jej nie lubiła. Czasem w tej swojej naiwności, wierze w ludzi i przyjaźni dla całego świata była ona tak słodka, że aż nie mogłam wytrzymać. Szczególnie gdy łykała łzy i poświęcała się dla kogoś. 

Z kolei pani Gaskell to uboga była guwernantka dzieci mieszkającego "po sąsiedzku" lorda. Przebywanie w świecie arystokracji sprawiło, że według niej wszyscy nie mieszkający w dworze są nieciekawi i niewarci uwagi. Jest przy tym niesamowicie egocentryczna i zadufana w sobie. Dodatkową wadą tej niewiasty jest to, że cały czas mówi. Absolutnie cały czas. I absolutnie nie interesuje jej czy ktoś tego słucha. Jej córka, która większość czasu spędzała daleko od matki, wydaje się być osobą pozbawioną uczuć. Młodą dziewczyną, która już jest znużona światem i nie wierzy w lepsze jutro. Kiedy czwórka tak różnych ludzi zamieszka pod jednym dachem nie może być spokojnie.

źródło
Szczególnie jeśli dołożymy do tego dwóch zaprzyjaźnionych młodzieńców, synów mieszkającego niedaleko dziedzica; matkę, która chce jak najszybciej wydać córki za mąż; porzuconego narzeczonego, który nie chce odejść w zapomnienie i reputację, którą dziewczyna może stracić przez byle głupstwo.

Oczywiście brzmi to wszystko naiwnie (i takie jest), ale nie zapominajmy, że książka powstała w połowie XIX w. Jest więc sielankowo, romantycznie, z uniesieniami serca i rodzinnymi awanturami o honor, majątek i posłuszeństwo. Zaś tytułowe Żony i córki będą wprowadzać tyle zamieszania ile tylko kobiety potrafią. A przy tym będą czarujące i podstępne. 

Jednak oprócz romansów, drobnych kłótni i zabawnych potyczek  książka Elizabeth Gaskell ma jeszcze jedną ogromną zaletę: ukazuje nam świat z lat 60. XIX w. z pozycji osoby, która w nim żyła, a nie historyka/pisarza opierającego się na źródłach. Autorka pisze o wielu drobiazgach, które nam wydają się nieistotne, ale dla tamtych ludzi stanowiły sprawy wręcz kluczowe. Zaglądamy przy tym do wielu domów i podglądamy jak żyli ludzie o przeróżnym statusie społecznym. Odkrywamy, że wstążka przy kapeluszu to niesłychanie ważny drobiazg, i że kobiecie wystarczy umiejętność czytania i pisania- więcej wiedzy może jej zaszkodzić.
źródło

Niestety powieść ma też jeden ogromny minus: nigdy nie została ukończona. Jej pisanie przerwała śmierć Gaskell w 1865 r. Na pocieszenie wydawca informuje nas w skrócie jak miały się potoczyć dalsze losy bohaterów, gdyż zachowały się notatki i szkice wykonane przez autorkę.

Żony i córki to prawdziwa gratka dla tych osób, które wzdychają do pięknych i romantycznych czasów wiktoriańskich, dla miłośniczek powieści Jane Austen i tych, które oddychają z ulgą, że czasy gorsetów, drącego się muślinu i sztywnych konwenansów już za nami.



Książkę zgłaszam do wyzwań: Grunt to okładka, Historia z trupem

sobota, 17 maja 2014

Ukochane kuzynki. "Uwięziona królowa"

Liczne małżeństwa Henryka VIII i związane z nimi rozwody, procesy, nieprawe potomstwo miały wpływ nie tylko na króla i jego najbliższe otoczenie czy ludzi jemu współczesnych. Konsekwencje wyborów władcy ponoszone były przez kolejne pokolenia. Jedną z nich stanowiły konflikty o koronę jakie wybuchły po śmierci Henryka. Jedną z jego odsłon opisuje dla nas Philippa Gregory w swojej kolejnej książce.

Jest rok 1568. Anglią włada królowa Elżbieta. Dla jednych jest ona ukochaną władczynią, dla innych bękartem nie posiadającym praw do tronu i dzierżącym władzę przynależną królowej Szkocji i następczyni tronu Anglii, Marii Stuart. Środowiska prokatolickie chętnie włożyłyby angielską koronę na skronie szkockiej królowej. Ta ostatnia właśnie przybyła do Anglii, uciekając ze swojego kraju przed śmiercią. Liczyła na pomoc swojej kuzynki, jednak dla Elżbiety była ona jedynie kłopotem.

Mniej więcej w tym punkcie historii zaczyna się akcja Uwięzionej królowej. Elżbieta uznaje Marię za zagrożenie dla swojego panowania i powierza ją pieczy George'a Talbota i jego żony Bess. Mają oni zabrać Szkotkę do jednej ze swych posiadłości (zdecydowanie najmniej wygodnej i najbardziej obronnej) i pilnie strzec. Nikt nie wie co dalej zrobić z niewygodnym gościem. Coś co miało być stanem przejściowym powoli zamienia się w stałe rozwiązanie, z którego nikt nie jest zadowolony.

Jak zwykle Gregory oddaje głos swoim bohaterom i, jak zwykle, jest to bardzo udany zabieg. Tym razem mamy szanse spojrzeć na sytuację oczami trzech, najbardziej w nią zaangażowanych, osób: Bess i George'a Talbotów oraz, oczywiście, królowej Marii. Chyba po raz pierwszy autorka jednym z narratorów uczyniła mężczyznę. Przyznam, że przywykłam do tego, że daje się ona wypowiedzieć tylko niewiastom i czasem nie mogłam się odnaleźć i przekonać do tej zmiany.

Wpływ na to moje nastawienie mógł mieć również fakt, że George mnie niezmiernie irytował. Jawił się jako niezwykle szlachetny, prawy wręcz nieskalany rycerz poświęcający się dla swojej królowej. W rzeczywistości okazywał się być słabym człowiekiem o ograniczonych poglądach, któremu w głowie zawrócić mogła ładna buźka i niewinne spojrzenie. Jego przeciwieństwem była Bess, kobieta która swoją pracą i inteligencją wyniosła się z nizin społecznych do tytułu hrabiny; z ubóstwa do bogactwa. Postać zdecydowanie jak na tamte czasy nietuzinkowa. Niewiasta prowadząca interesy, zorientowana w polityce i z głową na karku. Z kolei królowa Maria to połączenie młodzieńczej naiwności z ogromną przebiegłością. I wbrew temu, że autorka daje się wypowiedzieć mężczyźnie to zdecydowanie kobiety mają głosy dominujące w tej książce. 

Jeżeli mieliście okazję czytać wcześniej jakieś książki Philippy Gregory, to i tym razem nie spodziewajcie się zaskoczenia: jest tak samo świetnie jak zawsze. Choć mam wrażenie, że zdecydowanie spokojniej. Oddalenie od dworu sprawiło, że bohaterowie są mniej nerwowi, a życie płynie spokojniej. Nawet w sytuacjach zagrożenia. Do tej pory czytając cykl tudorowski nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że gdzieś w zamkowych korytarzach czai się śmierć. Teraz jakoś tego nie było. Co nie znaczy, że jest spokojnie czy nudno.

Uwięziona królowa to kolejna warta przeczytania powieść z dorobku Philippy Gregory. Kolejna jej książka, która działa jak wehikuł czasu i przenosi czytelnika do, jakże niebezpiecznej, Anglii XVI w. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję: Grupie Wydawniczej Publicat



Książkę zgłaszam do wyzwań: Historia z trupem, Grunt to okładka

środa, 14 maja 2014

W studiu jogi. "Kwestia równowagi"

Wracam po króciutkiej przerwie. Przez prawie dwa tygodnie nie miałam dostępu do komputera/internetu, ale już spieszę uzupełniać braki. Szczególnie, że czytanie to było jedyne co mogłam robić...


Każda kobieta, która kiedykolwiek szykowała się na zjazd absolwentów wie, że to niełatwe zadanie. I że zawsze taka impreza wiąże się z lękiem, niepewnością, a jednocześnie ciekawością zmian. Dla bohaterek Kwestii równowagi spotkanie po latach stało się impulsem do otworzenia nowego rozdziału w życiu.

Charlie, Sabine, Naomi i Bess w college'u nie były przyjaciółkami (a przynajmniej nie w czwórkę). Kiedy spotykają się po dziesięciu latach odkrywają, że wszystkie nie do końca zrealizowały swoje studenckie plany i zamierzenia. Charlie porzuciła karierę na Wall Street i uczy jogi, Sabine robi korekty książek marząc o napisaniu własnej (i o przystojniaku z metra), Naomi zrezygnowała z fotografii na rzecz projektowania stron i opiekę nad synkiem, Bess pragnie wyrwać się z brukowca i zacząć być prawdziwą dziennikarką. Zmiany w życiu postanawiają rozpocząć od kursu jogi w studiu prowadzonym przez Charlie. 

Cztery różne kobiety, cztery różne cele i różne problemy, z jakimi muszą się zmierzyć. I joga jako wspólny mianownik. Coś co jest wyzwaniem, a jednocześnie pozwala znaleźć czas na wyciszenie i uspokojenie myśli. 
 
źródło
Z dużą dozą ostrożności sięgałam po tę książkę. Bałam się, że tak jak niektóre "powieści kulinarne" na gotowaniu, tak ona skupiać się będzie głownie na kolejnych pozycjach jogi i filozofii Wschodu. A przyznam, że jest to tematyka dla mnie obca (jeśli chodzi o jogę, z filozofią sobie radzę, ale zdecydowanie nie szukam jej w powieściach). Jednak Zoe Fishman udało się znaleźć tytułową równowagę. Owszem, dostajemy opis ćwiczeń, ale w żadnym wypadku nie jest to podręcznik do jogi. Kolejne asany są tylko tłem dla zmian jakie zachodzą w życiu bohaterek.

Żebyśmy mogli łatwiej je śledzić, Fishman pokazuje nam jedynie krótkie migawki z tegoż życia. Akcja przeskakuje od jednej kobiety do drugiej. Króciutkie rozdziały zawsze mają tylko jedną główną bohaterkę, wokół której koncentrują się wydarzenia. Oczywiście, nie ukrywajmy, cała opowieść nie jest zbyt zaskakująca. Już od pierwszych rozdziałów możemy mniej więcej przewidzieć jaki będzie koniec. (choć po drodze kilka razy zostałam zdziwiona). Ale to raczej norma w tego rodzaju książkach. Mają one w końcu głównie stanowić miłe wytchnienie.

źródło
Zdecydowanym plusem powieści jest to, że autorka stworzyła cztery, różne od siebie postaci. Cztery kobiety, z których każda mogłaby stać się bohaterką odrębnej powieści. Łączą je jedynie wspólna przeszłość i pragnienie szczęścia (choć dla każdej z nich jest ono czymś innym).

Kwestia równowagi to kolejny udany debiut książkowy, jaki czytałam ostatnimi czasy. To ciepła powieść o kobiecej przyjaźni i sile jaką ona daje. Książka bardzo przyjemna w odbiorze, nawet jeśli jogę zna się jedynie z obrazków. Ma jednak jedno działanie uboczne: poczułam się zachęcona do ćwiczenia...

niedziela, 4 maja 2014

Wybuch na Wall Street. "Instynkt śmierci"

Tym razem moje literackie podróże w czasie i przestrzeni przeniosły mnie do Nowego Jorku z początków XX w.

Jest rok 1920. Ameryka, podobnie jak Europa, dopiero podnosi się po Wielkiej Wojnie. Dalej liczone są straty, tysiące mężczyzn jest okaleczonych, a setki kobiet straciło pracę. Mimo wszystko ludzie mają nadzieję i wierzę w poprawę losu. Wśród takich nastrojów, 20 września 1920 r, ktoś detonuje na Wall Street wóz pełen materiałów wybuchowych. W samym centrum tego wydarzenia znajdują się: kapitan nowojorskiej policji James Littlemore, doktor Stratham Younger i piękna francuzka, radiochemik Colette Rousseau. Udaje się im przetrwać, ale angażują się w śledztwo, które zagraża im wszystkim.

Kapitanowi Littlemorowi zostaje zlecone rozwikłanie zagadki ataku terrorystycznego. Niestety na jego drodze stają agenci federalni wraz ze swoim szefem co chwile podającym prasie inne, sensacyjne, pozbawione sensu informacje. Ułatwiać kapitanowi pracy nie mają także zamiaru grube ryby z Wall Street, zaś przed jednym z budynków pojawiają się żołnierze pilnie strzegący jakiegoś sekretu.

źródło
W tym samym czasie tajemnicze, rudowłose kobiety próbują zbliżyć się do Colette, zaś ją i brata starają się uprowadzić zbiry z Europy Wschodniej. Wydaje się, że najspokojniejszy żywot powinien prowadzić Younger, ale jego niespokojna dusza sprawia, że staje się on uczestnikiem zarówno śledztwa przyjaciela, jak i porwania Francuzki. Dodatkowo fakt, że jest on zakochany w Colette sprawi iż przemierzy wraz z nią pół świata aby szukać medycznej pomocy dla brata dziewczyny u Freuda.

Zagmatwana jest ta książka, to trzeba przyznać od razu na wstępie. Wszystko to przez to, że czytelnik dostaje nie jedną, nie dwie, a przynajmniej trzy zagadki kryminalne, trudną przeszłość bohaterów, która determinuje ich działania i migawki z której są wplatane do toku powieści, a także zagmatwane uczucia, tajemniczą chorobę, Marię Curie prowadzącą badania i Freuda opowiadającego o psychoanalizie. Wydawać by się mogło, ze trudno jest połączyć wszystkie te rzeczy w jedną historię, jednak Jedowi Rubenfeldowi udało się to znakomicie.

Instynkt śmierci przenosi nas do niesłychanie dystyngowanego świata sprzed prawie stu lat. Kobiety w USA po raz pierwszy mają okazję wziąć udział w wyborach, Maria Curie jest potępiana za romans (co w przypadku mężczyzny przeszło by niezauważone) i nienawidzona za to, że jako kobieta dokonała tak ważnych odkryć, mówi się o nerwicy frontowej i zaczyna uznawać psychoanalizę za sposób leczenia. Tę atmosferę powojennego odprężenia, a jednocześnie obaw o przyszłość czuć na kartach książki. Świat się zmienia, ta zmiana wręcz wisi w powietrzu, ale nie wszyscy są na nią gotowi.

źródło
Nie tylko sposób uchwycenia klimatu epoki zauroczył mnie w tej książce. Również bohaterowie, którzy zdecydowanie mają charakter. No może oprócz Colette, która wydawała mi się dość mdłą, a na pewno bardzo skrytą, istotą. Za to Littlemore i Younger to para jak z najlepszych filmów kryminalnych: stateczny ojciec licznej rodziny i kobieciarz nie zagrzewający nigdzie zbyt długo miejsca. Pierwszy ledwo wiąże koniec z końcem, drugi ma do dyspozycji rodzinną fortunę. Pierwszy pilnuje prawa, drugiemu zdarza się je łamać. Jednak obaj są tak samo szaleni, inteligentni i pewni siebie. Absolutnie mistrzowskie były zarówno te sceny, w których Littlemore pojawiał się na konferencjach prasowych FBI i wprowadzał chaos, jak i te gdzie stawał na podstawie kilku włosów potrafił powiedzieć co dana osoba robił tego dnia.

Jeśli nie straszna Wam prohibicja i pragniecie przenieść się w klimat Ameryki lat 20. to Instynkt śmierci jest zdecydowanie lekturą dla Was.

Książkę zgłaszam do wyzwania: Historia z trupem

czwartek, 1 maja 2014

Niepotrzebna córka. "Primavera"

Primavera to kolejna książka, którą przyniosłam z biblioteki do domu kierując się tylko jej okładką. Na egzemplarzu, który czytałam nie ma ani słowa streszczenia czy zapowiedzi tego co będzie się działo. Ale portret znajdujący się z przodu i nazwisko Botticelliego, które rzuciło mi się w oczy podczas kartkowania, sprawiły, że poczułam iż to będzie dobra lektura. I nie pomyliłam się.

Do renesansowej Florencji zabierze nas Flora, a właściwie Lorenza Pazzi. Najmłodsza z córek bogatego, patrycjuszowskiego rodu. Odrzucona przez matkę dziewczynka dorasta w kuchni, pod opieką babci. Jej świat to nie uczty, polowania i czekanie na męża, ale pomoc chorym i uprawianie ogrodu. Z boku przygląda się wystawnemu życiu jakie prowadzi jej rodzina i dostrzega jego wady i pułapki. 

Cała historia ma dwa początki. Jeden kiedy poznajemy Florę. Zastajemy ją schyloną przy pracy w warsztacie złotniczym. Do jej uporządkowanego życia wkracza wtedy Botticelli, którego postać przywołuje wspomnienie tragicznych chwil sprzed czterech lat. Dziewczyna cofa się do tego okresu i opowiada nam o wydarzeniach, które na zawsze zmieniły jej życie.

Zaczęło się od posłańca. Jego przybycie to właśnie drugi początek. Młodzieniec, który przybywa do Pazzich przynosi list od samego Ojca Świętego. List ten zwiastuje wielkie zmiany, zaś sam młodzieniec jest wychudzony, głodny, ale jednocześnie pyskaty i sympatyczny. Nic dziwnego, że staje się on przyjacielem Flory.

Primavera to opowieść o spisku Pazzich. Miesiącach, podczas których go przygotowywano i tych, które przyniosły ze sobą konsekwencje zamachu. To również opowieść o zagubionej dziewczynie, która marzyła o akceptacji, a dostała jedynie odrzucenie.

Florencja, którą stworzyła Mary Jane Beaufrand rozbrzmiewa wieloma głosami. Zarówno tymi pozytywnymi jak i szczękiem broni, krzykami rozpaczy, jękami boleści i okrzykami tłumu, który pastwi się nad ofiarą. W takich momentach czułam, że oddanie głosu Florze było dobrym posunięciem, gdyż nie dostajemy suchej relacji, a pełen emocji opis tego co się zdarzyło. Autorka sprawiła, że razem z bohaterką stoimy w ciasnej uliczce i jesteśmy świadkami wydarzeń.

Niestety pośród wielu zachwytów nad Primaverą znalazłam też kilka jej minusów, które trochę zepsuły mi lekturę. Pierwszą z nich były włoskie wstawki w tekście (już się kiedyś pastwiłam nad tym tematem przy okazji książki Niedziela nad Sekwaną). Skoro znajdujemy się we Florencji to bohaterowie w założeniu mówią po włosku, więc powieść z polskim tekstem i kilkoma włoskimi słowami wygląda śmiesznie. Mam wrażenie, że ten błąd popełniany jest często w przypadku książek dziejących się we Włoszech lub Francji i pisanych przez obcokrajowców- Mary Jane Beaufrand jest Amerykanką. Wyobraźcie sobie, że w powieści tłumaczonej z angielskiego bohaterowie pozdrawiają się od czasu do czasu "good morning" lub "have a nice day"...

Drugim minusem było zaplątanie czasowe- może wynikło z mojego roztrzepania. Ale na początku spotykamy Florę w pracowni złotniczej, potem przenosi nas do swojej przeszłości, potem wraca do pracowni (która dla mnie była cały czas teraźniejszością, od której bohaterka robi krok w tył), a potem nagle widzimy ją wiele lat później. Przyznam, że te ostatnie sceny mnie zdezorientowały- zaburzyły mój punkt odniesienia.

źródło
Kolejnym minusem był brak jakiejkolwiek noty historycznej. Czegoś co zazwyczaj spotyka się w powieściach historycznych czyli krótkiego wyjaśnienia co jest prawdą, a co fantazją autora. Zabrakło mi tego szczególnie, że Beaufrand wzięła na warsztat niezbyt znany historyczny epizod.

Brakowało mi też trochę Botticellego. Niby był obecny w całej książce, ale gdzieś w tle, a nie na pierwszym planie. I wbrew poprzednim zdaniom stwierdziłam pod koniec, że był to dobry zabieg, gdyż dzięki temu malarz nie przysłonił fabuły, a ją wzbogacił. Nie musieliśmy oglądać jak jeździ pędzlem po płótnie, ale za to dowiedzieliśmy się jaki wpływ miał na florencką śmietankę.

Po tym wszystkim co napisałam można by odnieść wrażenie, że książka mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie! Primavera miała moją uwagę od pierwszej do ostatniej strony. Tym bardziej dałam się jej wciągnąć, że nie wiedziałam jak potoczą się losy bohaterów (choć samo zakończenie jakoś mnie nie zaskoczyło). To naprawdę świetna książka, z wyrazistymi bohaterami i ciekawą fabułą. A to, że wypunktowałam jej minusy? No cóż, gdyby nie one to byłaby idealna. 

Książkę zgłaszam do wyzwań: Od A do Z, Historia z trupem